Kronika 2002

Skromny spływ rodzinny, ale „The Best”

Prolog
Tegoroczny spływ teoretycznie miał odbyć się od 20 do 28 lipca. Teoretycznie, ponieważ pomyślałem sobie, że można ten termin przesunąć na 17 lipca. Faktycznie pierwsi „spływowicze” przyjechali po południu do Koszalina na ul. Śmiałą 7A/6.
Były to pełne ekipy z Bonina i Mikołowa. Polaliśmy Sobieskiego – tylko dziewczyny (Asia, Basia i Marzena) wyraziły chęć – lecz „spłynęły” tylko po jednym kieliszku. Już miałam nadzieję, że po ostrym „spływie” na Śmiałej Marzena przekona się do spływu Brdą – niestety płonne me nadzieje. W ten sposób zakończył się spływ na Śmiałej. Dodatkowo Marzena przygotowała coś słodkiego, a mianowicie „Kopiec kreta” i „Kilimandżaro”. Takie słodkości „wkręcali” wszyscy – na zapas, ponieważ na Brdzie tego miało nie być.
W tym roku miał to być spływ trochę nietypowy z trzech powodów:
1.   został okrojony skład kajakarzy do 12 osób (pierwsze dwa dni 14 osób),
2.   mieliśmy do przepłynięcia trzy rzeki: Młosinę, Zbrzycę oraz Brdę.
3.   wydłużył się czas spływu z 7 do 8 dni.
Spływ „BRDA 2002” został przygotowany przez Andrzeja Skurczaka. Po raz wtóry został on kierownikiem spływu. Wytyczona trasa była ciekawa, lecz podobno pomysł Zbrzycy został „zapożyczony”. BEZ KOMENTARZA!
Sobota –  20.07.2002 r. (Lęśno – Laska)
Jadąc na miejsce zbiórki widzieliśmy wypadek tuż za Boninem. Korek, który się utworzył nie pozwolił nam dotrzeć na czas do miejscowości Leśno. Zbiórka była przewidziana na godzinę 10.30. Spóźniliśmy się z Marzenką, lecz kajaków jeszcze nie było. Później okazało się, że Andrzej Skurczak zamówił kajaki na godzinę 11.00, a nam kazał przyjechać na 10.30. Zdążyliśmy odpić kawę i po krótkim czasie pojawiły się kajaki. Tak jak co roku, robimy sobie zbiorowe zdjęcie, a Andrzej Skurczak rozdaje wszystkim pamiątkowe znaczki ze spływu rodzinnego. Po zwodowaniu kajaków tworzą się osady: Grzegorz – Anetka, Michał – Justynka, Andrzej Kubat – Alinka, Asia – Artur, Piotrek – Tomek oraz ja z Basią. Andrzej Skurczak wykorzystał to, że nurt na rzeczce był prawie zerowy i zgłosił się jako pierwszy do rozbijania obozowiska i gotowania obiadu. Wraz z nim pojechał Tadzik, który był prawą ręką ojca. Trasa spływu wynosi 17 km i wiedzie od Leśnej do miejscowości Laska. Proszę nie mylić z „laską”. Nie, nie to nie dlatego tak szybko „pruły” załogi męskie. Przyczyna była inna. Jak wiadomo wszyscy wodniacy wiedzą, że nie wolno pić alkoholu nad wodą. Dlatego też, nie bez kozery, słowo „piwo” zostało zastąpione słowem „dopalacz”. Od tej pory wszystko było OK. Płyniemy Młosiną. Po kilku kilometrach wpływamy na Zbrzycę. Niektórzy nawet nie zorientowali się, że płyniemy inną rzeką. Przecież jedna i druga rzeka jest mokra – prawda? Dopływamy do pierwszej „przenoski”. Lądujemy na prawym brzegu. Przenosimy kajaki przez mostek na lewą stronę rzeki. Wodujemy kajaki na płyciźnie. Chwila odpoczynku – przecież to pierwsze zmagania fizyczne od – dawna. Michał krąży po płyciźnie z chłopakami. Po chwili przychodzi do nas i chwali się, że widział raki. Mówię do niego, aby pokazał to miejsce. Prowadzi nas na płyciznę, lecz żadnego raka nie widzimy. W pierwszym momencie pomyślałem, że jest to bardzo czysta woda skoro żyją w niej raki. Być może tak jest, – a być może Michał miał brudne nogi???
Wsiadamy do kajaków i płyniemy dalej. W pewnym momencie Andrzej Kubat widząc, że Michał pociąga „dopalacz” pyta: „To już drugie?” Na to Michał: „Nie, za dwadzieścia pierwsza”.
Do drugiej „przenoski” Michał dopłynął jako pierwszy. Podpłynął do brzegu, włożył jedną nogę do wody chcąc stanąć obok kajaka. Nagle okazało się, że w tym miejscu jest bardzo głęboko. Wpadł do wody i gdyby nie przytrzymał się burty na 100% zanurkowałby pod wodą. Czyżby zapomniał, że ma drugą nogę? W mokrej koszulce poczłapał do brzegu i pomagał innym załogom w wysiadaniu. Andrzej Kubat dał Michałowi suchą koszulę. Ja, chcąc oszczędzić sandały zdjąłem je i wszedłem na boso do wody. Poczułem, że stanąłem na korzeniu i bolała mnie stopa do tego stopnia, że zacząłem kuleć. Dopiero później, już na biwaku, stwierdziłem, że jest przecięta. Po przeniesieniu kajaków płyniemy dalej. W pewnym momencie widzimy wędkarza stojącego na brzegu. Zagaduje do Grzegorza i Grześ podpływa do niego. Całe szczęście, że wędkarzowi zaczepił się tylko spławik, bo już miałem obawy, że jest to jeden z wędkarzy – killerów, którzy swoją agresję wyładowują na kajakarzach.  Grzegorz wyforsował się na przód i ciągnie za sobą cały peleton. Przed nami (po prawej stronie) jezioro Milachowo. Według mojej mapki możemy płynąć lewą odnogą – będziemy szybciej. Grześ według swojej mapki wpływa w prawą odnogę, która prowadzi na jezioro. Tracimy na tym 36,28 sekund, lecz podziwiamy jezioro. Po pokonaniu jeszcze paru kilometrów dopływamy szczęśliwie do naszego biwaku. Grzegorz „przydzielił” mi Basię jako załoganta do kajaka. Muszę w tym miejscu Ją pochwalić, ponieważ płynęło nam się bardzo dobrze. Na miejscu okazało się, że Andrzej Skurczak miał problemy z postawieniem obozowiska. Po rozbiciu namiotów przyszedł do Andrzeja leśniczy i kazał mu przestawić namioty. Dał Andrzejowi do zrozumienia, żeby najlepiej „zwinął” się z tej okolicy. Mój namiot jest chyba najprostszym i najszybszym do postawienia. Niestety okazuje się, że nie zawsze. Trzeba było poprawiać ustawienie namiotu (źle dobrane rurki od masztów). Na obiad musieliśmy jeszcze trochę poczekać. Ze względu na powtórne rozbijanie namiotów Andrzejowi opóźnił się obiad. W końcu jest posiłek. W ruch idą miski i łyżki. Wszyscy pałaszują, aż się uszy trzęsą. Po takim wysiłku – nie ma się co dziwić. Zadziwiła mnie natomiast Asia, która po zjedzeniu porcji obiadowej (takiej jak wszyscy) ugotowała sobie rosół – „zupa do syta”. Była to porcja na 4 osoby, Asia natomiast „wciągnęła” wszystko za jednym posiedzeniem. GŁODOMÓR?!?!?! (a nie wygląda).
Po obiedzie udaliśmy się z Grzesiem do leśniczego. Po wejściu do jego leśniczówki (na podwórzu urządzał przyjęcie) przestraszył się trochę widząc Grzesia w mundurze i w czapce z orzełkiem. Weszliśmy do środka i ustaliliśmy, że możemy pozostać na biwaku do rana bez możliwości rozpalania ogniska. Od Andrzeja Skurczaka wziąłem książeczki turystycznej odznaki kajakowej (novum tegoroczne). Leśniczy podbił swoją pieczątką książeczki i mamy ślad, że przepłynęliśmy pierwszy odcinek tegorocznego spływu. Okazało się, że podczas spływu Andrzej Kubat zahaczył o gałąź i rozwalił sobie okulary. Wyleciała śrubka, która spowodowała, że szkło wysunęło się z oprawki. Naprawa była bardzo szybka. Ponieważ nie znaleziono śrubki, mocowanie zostało zastąpione przez żyłkę wędkarską. (POMYSŁOWY DOBROMIR). Wieczorkiem z Grzegorzem poszliśmy na ryby. Młodzież już tam dawno była (chłopaki i dziewczyny) i badała teren. „Dorośli” to znaczy Michał z Piotrkiem również udali się na połowy – do pobliskiego sklepiku na piwko (teraz mogę mówić piwko, przecież nie jesteśmy na wodzie). Ja, jako jedyny miałem bezalkoholowego „Żywca” podczas łowienia ryb. W pewnym momencie podszedł do mnie Artur i rzekł: „Wujku, na „żywca” nie wolno łowić”. Najwięcej ryb złowił Tadzik i od tego momentu rozpoczęły się niepisane zawody wędkarskie. Standardowo, jak co roku przywiozłem kiełbasę na ognisko, lecz ze względu na to, że leśniczy zabronił rozpalania ogniska zjedliśmy zwykłą kolację. Po kolacji Grzegorz wyjął gitarę i rozpoczął się koncert. Najwięcej śpiewał Grześ z Anetką. Inni przyłączali się tylko czasami. Późnym wieczorem zagraliśmy trochę w brydżyka i tak zastała nas niedziela.
Niedziela – 21.07.2002 r. (Laska – Drzewicz)
Rano okazuje się, że łoże małżeńskie Grzesia i Basi jest trefne. Schodzi z niego powietrze i w związku z tym Grzegorz ma w swoich obowiązkach pompowanie materaca. Tym razem na kucharza i budowniczego zaplecza dla kadry Polski w kajakarstwie zgłosił się dobrowolnie Andrzej Kubat wraz z Alinką. Trasa spływu wiodła z miejscowości Laski do Drzewicza (19 km). Jedyną osobą, która nie chciała płynąc następnego dnia był Piotrek. Prawdopodobnie męczył go WIELKI KAC. Namawiany usilnie przez wszystkich uczestników spływu skapitulował. Popłynął. Wszyscy poubierani w krótki rękawek. Tylko Piotrek miał niestandardowy ubiór: płaszcz przeciwdeszczowy, na który nałożył kapok. Na głowie miał czapkę z daszkiem, a na czapkę nasunięty kaptur od płaszcza przeciwdeszczowego. Jedyne skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy to porównanie jego ubioru do ubrań Niemców w czasie srogiej zimy spod Stalingradu. Odcinek, który zaliczyliśmy nie należał do najciekawszych. Przepłynęliśmy przez 8 jezior. Był to taki mały maratonik. Pogoda była raczej słoneczna, choć próbowało trochę pokropić. Ze Zbrzycy wpłynęliśmy już na Brdę. Asia, która płynęła w pewnej odległości za naszym kajakiem stwierdziła, że za mną unosi się zapach dezodorantu. Spodobał jej się ten zapach. Można powiedzieć, że jako osoba, która jest uzdolniona muzycznie ma bardzo wyostrzony zmysł węchu. Dlatego też pozwolę sobie skromnie przypomnieć, że był to Dezodorant Nivea (Deo Spray For Men – prod. Beiersdorf-Lechia S.A., Poznań, ul. Chlebowa 4/8, nr art. 81600) – (kryptoreklama ?!?!?!).
W Drzewiczu biwak był bardzo duży, a na nim fuul ludzi. Czekały na nas porozbijane namioty, a obiadu jeszcze nie było. Alinka sprawiła się bardzo dobrze. Porozstawiała namioty, a w moim leżał nadmuchany materac przykryty kocem, obok leżała torba z moimi rzeczami. EXTRA. Andrzej Skurczak narzeka, że źle rozstawiony jest jego namiot. U mnie sytuacja identyczna jak na biwaku poprzednim – pozamieniane rurki. Piotrek rozkręcił się tak, że chyba kac mu przeszedł. Zgodził się nawet pomóc robić obiad. Andrzej Kubat chciał przygotować kilka dań. Miał być makaron i ziemniaki. Prawdopodobnie pomyślał o Asi, która poprzedniego dnia „wciągnęła” jako bonus rosół. W końcu doczekaliśmy się. Nie było czym nałożyć makaronu do misek. Asia stwierdza, że nałoży ręką, lecz po chwili rozmyśla się. Andrzej Kubat mówi, że jednak ręką będzie najwygodniej. Sięga do garnka, łapie makaron i po sekundzie puszcza go. Makaron był gorący – poparzył sobie rękę. Po obiedzie poszliśmy z Michałem odnieść kajak. Pani, która zarządzała tym biwakiem pokazał, w którym miejscu go ustawić. W sumie poszliśmy tam całą gromadą. Andrzej Skurczak powiedział abyśmy wrócili do obozowiska ponieważ chce uregulować opłaty. Wszyscy wróciliśmy, został tylko Andrzej Kubat.
Wspomnienia Andrzeja Skurczaka: „Poszedłem z AK dokonać opłaty biwakowej oraz zdać 1 kajak. Miła pani na zapytanie AK o zniżki na dzieci wymyśliła jakieś opłaty rodzinne, które w praktyce na kwicie sprowadziły się do tego, że wpisała do obciążenia połowę osób (lub nawet mniej), co w przełożeniu na PLN dawało ponad 30 zł oszczędności. Zapłaciłem banknotem 100 zł, a Pani wydała resztę. Pomyślałem, że jak tak poszła nam na rękę to zostawię jej gratis 10 zł. Wziąłem resztę tak, że 10 zł pozostało na stole. Wstałem (AK stał z boku, lekko z tyłu) i chciałem wyjść, a AK rzucił: „Andrzej, nie wziąłeś całej reszty, tam leży na stole”. Nic nie powiedziałem, bo w drzwiach ktoś się pojawił, wziąłem dychę i podziękowawszy wyszliśmy. Po wyjściu wyjaśniłem AK o co mi chodziło, stwierdził że nie zaskoczył, że o to mi chodziło. Ponieważ głupio byłoby przychodzić znowu do tej pani z kasą, donieśliśmy jej później 2 piwa„.
Po południu pożegnaliśmy się z Michałem i Piotrkiem. Niestety musieli wracać do pracy. Andrzej Skurczak odwiózł ich do Chojnic na dworzec. W tym czasie wędkarze udali się na połowy. Młodzież chodziła wzdłuż brzegu. My z Grzesiem wsiedliśmy do kajaka i popłynęliśmy na drugi brzeg, do małej zatoczki. Grzegorz wyszedł z kajaka do wody, ja łowiłem z kajaka. Po chwili stwierdziłem, że lepsze rezultaty będę miał stojąc w wodzie. Zważając na rozciętą stopę włożyłem sandały i w nich wszedłem do wody. Po dwóch godzinkach powróciliśmy do naszego obozowiska. Okazało się, że Tadzik, Grzegorz i ja mieliśmy identyczną liczbę złowionych ryb. Zrobiliśmy dogrywkę i co chwilę któryś z nas coś wyciągnął. Po kilku prośbach i wołaniach na kolację zakończyliśmy zawody. W tym dniu ja zwyciężyłem. Wieczorkiem Grzegorz dorwał się do gitary. Ja rozdałem śpiewniki, które jednak nie cieszyły się dużym powodzeniem (tak narzekali rok temu, że nie znają tekstów). Asia zaczęła grać na grzebieniu, ja na pustej butelce od piwa. Na znak sympatii do naszej muzyki uciekły wszystkie koty. Z tego względu odłożyłem butelkę i gdy Grześ zagrał piosenkę Elektrycznych Gitar (nie pamiętam tytułu – „noś, noś długie włosy jak my”) wstałem i dałem popis artystyczny – taniec z gestykulacją – bardzo spodobał się młodzieży. Późnym wieczorem Asia zaintonowała „Przepióreczkę”. Zaczęła śpiewać donośnym głosem (jednak nauczyciele mają coś w sobie), a Andrzej Kubat wkurzał się coraz bardziej. Po każdej zwrotce chciał aby Asia przestała śpiewać. Asia pozostała jak twardy kamień – dociągnęła do końca. Ta piosenka była ostatnią z wieczornego repertuaru. Później nastał wieczór dla brydżystów. Graliśmy, aż zastał nas poniedziałek. Schowaliśmy już krzesła, wszyscy rozeszli się do namiotów. Stwierdziłem, że nie mam śpiwora (moje rzeczy były przewożone w samochodzie Andrzeja Kubata). Andrzej już spał – nie chciałem go budzić. Andrzej Skurczak zaproponował mi śpiwór Piotrka. Przyjąłem go. Poszliśmy spać.
Poniedziałek     22.07.2002 r. (Drzewicz – Mylof)
W nocy obudziłem się. Śpię tylko w slipkach, ale w starym, cienkim śpiworze Piotrka było za zimno. Próbowałem przykryć się kocem. Nic nie pomagało. Rozpiąłem śpiwór, do środka wsadziłem koc, zapiąłem śpiwór. OK. – teraz mogłem zasnąć. Wstałem jak zwykle – najpóźniej ze wszystkich. Przeważnie śniadanie jadłem w samotności. Okazało się, że rano, skoro świt, Grześ wybrał się nad brzeg rzeki zobaczyć czy biorą ryby. Ubrany jak zwykle w służbową panterkę z napisem „Służba Leśna” i w czapeczce z orzełkiem przeszedł się wzdłuż brzegu. Niestety nie miał szans nikogo zagadnąć „jak biorą ryby?”, ponieważ każdy „wędkarz”, który go zobaczył brał nogi za pas, nie patrząc na swoje wędki i złowione ryby. Po złożeniu namiotów (oczywiście mój był ostatni) i spakowaniu wszystkich rzeczy kierowcy odjeżdżają do Mylofu. Oczekując na powrót kierowców zaczynam coś bajerować młodzieży. Po jakimś czasie Tadzik orientuje się, że coś jest „nie tak”. Mówi do mnie: „Wujek to powinien „ściema” się nazywać”. Płyniemy z Drzewicza do Mylofu (15 km). Rozpoczynamy od pokonania jeziora Dybrzyk i Kosobudno. Pogoda w „kratkę”. Trochę pada, trochę słońca. Bardzo przeszkadza wiatr, który wieje z boku, później prosto w oczy. Szczególnie trudno jest na jeziorach – przez kilka kilometrów. Ostatni kilkukilometrowy odcinek płyniemy przez jezioro Zapora. Nie wiadomo czy jest to jezioro, czy szeroka rzeka. Dopływamy do tamy w Mylofie. Wita nas Grzegorz z Justynką. Andrzej Skurczak znowu jest zły, ponieważ jego namiot jest źle rozstawiony. U mnie sprawa przedstawia się podobnie (źle poskładane rurki). Po obiedzie próbujemy łowić ryby. Rezultaty bardzo marne. Zwycięzcą chyba znowu jest Tadzik. Biwak w Mylofie jest dziurą zabitą dechami. Może przesadzam – jest jeszcze gorzej. Następnego dnia mieliśmy płynąć do Brdy, a później Gołąbek II i Świt. Andrzej Kubat mówi, że biwak w Brdzie jest jeszcze gorszy niż tutaj (ja nie mogę sobie wyobrazić jak może być gorzej niż tutaj). Rozważamy zmianę trasy z 3 dniowej do Świtu na 2 dniową. Wobec tego powinniśmy płynąć do Woziwody, a później do Świtu. Trochę więcej kilometrów. Postanawiamy z Andrzejem Kubatem i z Alinką sprawdzić, jakie warunki są w Woziwodzie. W trójkę jedziemy samochodem do Woziwody. Na miejscu okazuje się, że warunki są świetne. Duże biwakowisko, barek, miejsce na zrobienie ogniska, sanitariaty, ciepła woda, zadaszenia ze stolikami, boisko do siatkówki, „zielona szkoła”. Same plusy. Po powrocie opowiadamy wszystkim o „wypasionych” warunkach w Woziwodzie. Nie wszyscy są przekonani, szczególnie martwi ich 27,5 km do pokonania. W końcu Rada Starszych ustala – jutro Woziwoda. Jemy spóźnioną kolację (między innymi kiełbasę, która była przygotowana na ognisko). Jest już trochę starawa, ale po ugotowaniu jej jeszcze możliwa do zjedzenia. Wieczorem Grzegorz ustawia wędkę z symulatorem brań, a sam zabiera się do grania na gitarze. Wokoło kręcą się psy. Stwierdzamy z Andrzejem Kubatem, że podłożymy po jednej kiełbasie z obu stron żyłki i jak psy będą przebiegać to Grześ będzie miał „brania”. Lecz pozostało to tylko w sferze marzeń. Na dobranoc brydżyk i lulu.
Wtorek – 23.07.2002 r. (Mylof – Woziwoda)
W dniu dzisiejszym przypadła moja kolejka na ustawienie obozowiska i ugotowanie obiadu. Pojechaliśmy do Woziwody. Tam zostawiłem Anetkę i wróciłem do Mylofa odwożąc Grzesia i Andrzeja Kubata. W tym czasie Andrzej Skurczak z ekipą przewozili kajaki. Jak wróciliśmy wszystko było już przetransportowane. Dwa kajaki przewiozły Justynka z Alinką, trzy pozostałe chłopcy (około 1 km w obie strony).
Wspomnienia Andrzeja Skurczaka: „Na biwaku Mylof kajaki przez zaporę transportowaliśmy wózkami pożyczonymi od leśniczego. Dzień wcześniej „zdarł z nas skórę” za opłatę biwakową tzn. pomimo rozmowy z kolegą po fachu – Grzesiem – nie zastosował żadnych obniżek, rachunku też nie dał. Idąc po wózki – leśniczego nie było – wyszedł ktoś z rodziny. Na pytanie czy uzgodniliśmy pożyczenie wózków z leśniczym, ja z Asią powiedzieliśmy głośno: taaaak, Kazał nam wziąć i wszystko jest załatwione. Na taką odpowiedź pozwolono nam się obsłużyć, a haraczu za wynajem nie zapłaciłem. (1 zł za 1 szt. przewożonego kajaka)„.
Wodowanie mieli koło pstrągarni. Wpływała tam woda spieniona i śmierdząca. W Mylofie od Brdy odchodzi Wielki Kanał Brdy i przez długi czas płynie równolegle z rzeką. Wypłynęli około godziny 11.30. Ustaliliśmy, że będą płynęli około 5,5 godziny. Obiad miał być gotowy na 17.00. Wróciłem do Woziwody samochodem Andrzeja Skurczaka. Razem z Anetką wypakowaliśmy wszystkie namioty. Rozstawiliśmy prawie wszystkie bez problemu. Nawet namiot Andrzeja Skurczaka postawiliśmy poprawnie. Najgorzej nam szło z ustawieniem namiotu Grzesia. Zrobiliśmy dwa podejścia. Za drugim udało się. Uffff. Zrobiliśmy sobie przerwę. Poszliśmy do baru na Fantę. Po odpoczynku Anetka zaczęła poprawiać ustawienie swojego namiotu, ja natomiast przyniosłem wodę i rozpocząłem przygotowania do gotowania obiadu. Miałem jeszcze 1,5 godziny do przypłynięcia całej ekipy. Powoli zacząłem wstawiać kapuśniak oraz leczo. Ledwo woda zaczęła się gotować przybiegli do nas Tadzik z Tomkiem. Była godzina 15.50!!! Po jakimś czasie dopłynęła Asia z Arturem. Dopiero później zaczęli dobijać pozostali. Okazało się, że nurt rzeki był szybki, po drodze kilka przeszkód. Asia po drodze w Rytlu wchodząc do kajaka wpadła po kolana do wody. Andrzej Kubat dał jej drugiego „dopalacza”, aby się rozgrzała. Asia jak tylko przyszła do obozowiska zaczęła doprawiać obiad. Około 16.50 obiad był gotowy. Prawie tak jak się umawialiśmy. Na biwaku była ścieżka zdrowia. Młodzież, co chwilę „wyciągała” kogoś ze starszyzny, aby wspólnie zaliczyć ścieżkę. Jak przyszła kolej na mnie to postawiłem się i nie poszedłem na ścieżkę zdrowia. Stwierdziłem, że jestem zdrowy i nie muszę chodzić po tej ścieżce.
Wspomnienia Justunki: „Tego dnia przepłynęliśmy najdłuższy odcinek podczas spływu. Aneta czekała wraz z Robertem w obozie na resztę uczestników spływu. Po ciepłym posiłku dowiedzieliśmy się, że w pobliżu znajduje się ścieżka zdrowia. Pełne humoru Alina, Aneta i Ja ruszyłyśmy na ścieżkę. Byłyśmy przerażone widząc takie trudne ćwiczenia, dobrze, że po drodze znalazłyśmy całe łany czarnych jagód. Aneta rzuciła się łapczywie na nie, ja oczywiście też podjadłam. Szybko skończyłyśmy ćwiczenia i w dobrym nastroju wróciłyśmy do obozu. Umówiłyśmy się, że nie powiemy o ciężkich ćwiczeniach i namówimy innych do przejścia tej ścieżki. Na pierwszy ogień poszedł Tomek, on robił ćwiczenia a my nabijałyśmy się z niego. Po drodze zgubiliśmy Anetę została gdzieś na jagodowisku, wołaliśmy ją, lecz ona nie słyszała naszych nawoływań. Wysłaliśmy, więc Alinę na poszukiwanie zguby, a gdy wróciły razem ruszyliśmy do obozu. Następnymi ofiarami była Mama i ciocia Asia. Nie zrobiły wszystkich ćwiczeń, lecz za to najadły się jagód. Mamie najlepiej wychodziły „brzuszki”, a cioci Asi podciąganie na drążku. W obozie nie znaleźliśmy więcej chętnych do ścieżki zdrowia. „Najsilniejsi” tego dnia nie dali się namówić. Wieczorem graliśmy do późnej nocy w karty„.
Młodzież poszła nad rzekę sprawdzić jak bierze. My również wybraliśmy się na ryby, ale dopiero po południowej kawce. Ryb było trochę, przeważnie drobnica. W tym dniu najlepszym okazał się Grzegorz. Po rybach pomiędzy 19.00 a 21.00 wszyscy mogli się wykąpać. W tym czasie była ciepła woda. Od razu inaczej się poczuliśmy. Obok nas rozbita była duża zorganizowana grupa z Koszalina, Miastka i Sopotu. Wieczorkiem popijali sobie piwko i grali na gitarze. Grzegorz również wyciągnął swoją i w tym samym czasie można było posłuchać dwóch repertuarów. W tym czasie jak Grzesiu przedstawiał swój warsztat, my graliśmy w brydża (ja z Andrzejem Kubatem kontra Asia z Andrzejem Skurczakiem). Obok nas przy drugim stoliku młodzież również grała w brydża, lecz oni nie mieli zahamowań – licytacje, jakie padały przy ich stoliku przechodziły najśmielsze oczekiwania. A przy naszym cieniutko. Przed północą młodzież zwinęła się do namiotów, my zakończyliśmy standardowo – po północy. Schowaliśmy krzesełka. Andrzej Kubat nie mógł sobie poradzić ze zdmuchnięciem dużej świeczki – rozgrzany wosk pływał w puszce. Po postawieniu jej na ziemi schyliłem się, wziąłem głęboki wdech i z odległości 10 cm dmuchnąłem. Dobrze, że zamknąłem oczy. Rozgrzany wosk wylądował na mojej twarzy, ręce i ubraniu. Całe szczęście, że nie poleciał w oczy. Poszliśmy spać. Na drugi dzień okazało się, że Andrzej Kubat nie mógł zasnąć, ponieważ zorganizowana ekipa biwakująca obok nas hałasowała do 2.00 (ja nic nie słyszałem).
Środa – 24.07.2002 r. (Woziwoda)
Ustaliliśmy wcześniej, że zostajemy w Woziwodzie na drugi dzień. Robimy sobie dzień przerwy. Po długim wczorajszym odcinku (27,5 km) wszyscy chcą odpocząć, a warunki są tutaj bardzo dobre). Rano po 10 pytaniach, „O której Wujek wstanie?”, zdecydowałem się wyjść z namiotu. Na niebie słońce gdzie niegdzie prześwitywało spod chmurek. Między 8.00 a 10.00 wykąpaliśmy się pod prysznicem, cieplutkim – aż miło. Po drugiej stronie drogi było Nadleśnictwo Woziwoda. W tymże Nadleśnictwie znajduje się Leśny Kompleks Promocyjny Borów Tucholskich, a w nim ścieżka dydaktyczna. Zostawiliśmy Andrzeja Skurczaka w obozowisku, a sami udaliśmy się do Nadleśnictwa. Przed wejściem do Nadleśnictwa była bardzo „wypasiona” brama wjazdowa zwieńczona górą. Wszystko zrobione z drewna – bardzo piękne. Na placu w Nadleśnictwie, znajdowała się Galeria (z przerobionej stodoły), w której zostały wystawione zdjęcia wraz z opisami. Na zdjęciach przedstawiono wszystko to, co wiązało się z przyrodą (lasy, drzewa, owady, itp.). Wewnątrz znajdowała się Wielka Księga Gości. Pozwoliłem sobie na wpisanie naszej gromadki, i każdy złożył swój szanowny podpis w Księdze. Grzegorz jako leśniczy oprowadził nas po ścieżce dydaktycznej. Ścieżka była ładnie oznakowana dużymi tablicami (z punktami orientacyjnymi). Przy drzewach stały małe tabliczki, na których znajdował się opis danego drzewa. Sam Szef GS mówił, że niektóre opisy nie pasują do rzeczywistości. Opowiadał, jakie gatunki drzew rosną, jak się nazywają. Z tego wszystkiego ja znam drzewa iglaste, liściaste i brzozy. Już dziewczyny Grzesia są lepsze ode mnie. Znają praktycznie wszystkie drzewa. Na tej przechadzce Anetka i Justyna przykleiły się do mnie i przez całą drogę „ciągnęliśmy się” na końcu. Okazało się, że nasz spacer zabrał nam 3 godziny. Andrzej Skurczak w tym czasie przygotował obiad, lecz był wściekły, że tak długo nam to zeszło. Po obiedzie chłopaki namówili nas na mecz siatkówki. Tadzik, Tomek i Artur kontra starszyzna: Andrzej Kubat, Grzegorz i ja. Pierwszy set wygrała młodzież. Dołożyli nam ostro – bez dwóch zdań. Drugi set przegrywaliśmy bardzo długo. Pierwsza przewaga była około 21 punktu. Walczyliśmy jak lwy. Wygraliśmy przewagą 2 punktów. Po meczu obydwaj Andrzeje, Grześ, Basia i ja pojechaliśmy do Fojutowa, aby zobaczyć akwedukt. Jak wysiedliśmy z samochodu zaczęło padać i przerodziło się w ulewę. Deszcz był krótki 15 – 20 minut, ale gwałtowny. Nie mogliśmy zwiedzić akweduktu, ponieważ był w remoncie. Sam akwedukt zbudowany został przeszło 150 lat temu (w 1849 roku). Po raz pierwszy widziałem taką konstrukcję. Jest to skrzyżowanie dwóch rzek płynących na różnych poziomach. Górą płynie Wielki Kanał Brdy, dołem rzeka. W okolicy znajdują się jeszcze dwa akwedukty. Porobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia na dole akweduktu i powróciliśmy do obozowiska. Wieczorkiem standardowo rybki. Grześ złowił najwięcej. Tadzik, Artur i ja mieliśmy tyle samo. 3 miejsce zajął Andrzej Skurczak. Ze względu na to, że do skrobania było dużo ryb – zrobiliśmy zakład: gramy trzeci set w siatkówkę w składach jak wcześniej, a przegrywający skrobią ryby. Okazało się, że i tym razem oldboye są lepsi. Młodzież zdenerwowana skrobie ryby. Wypatroszone ryby rzucili na ziemię. Grzegorz umył i smażył.
Drugi zakład w tym dniu rozegrał się pomiędzy Andrzejami. Który z nich przegra w brydża, jedzie następnego dnia samochodem. Andrzej Skurczak był w parze z Grzesiem, Andrzej Kubat ze mną. Przy ostrym piwkowaniu graliśmy trzy robry. Najlepszą kartę zawsze miał Grzesiu. Dopiero po północy karta się zmieniała i my z Andrzejem mogliśmy coś pograć. Andrzej Kubat mówił, że „kto ma szczęście w kartach, ten nie ma w miłości”. Oczywiście miał na myśli Marzenę, która podobno do północy myślała o mnie, a po północy zasypiała i karta się zmieniała.
Andrzej Skurczak zapuszczał żurawia na lewo i prawo i grał swoje. Im więcej lało się piwka, tym bardziej Grzesiu się rozkręcał. Było coraz głośniej i coraz wolniej szła licytacja, szczególnie u Grzegorza. Trzeba było powtarzać po trzy razy: kto licytuje, co licytuje, kto gra i w co gra. W pewnym momencie po wylicytowaniu przez Grzegorza, Andrzej Skurczak zabrał mu karty i grał sam. Było to nie fair. Grzesiu mógłby przegrać, a tak Andrzej zrobił robra. Wszyscy już dawno spali. Justyna towarzyszyła nam do 0.30, natomiast my poszliśmy spać o 1.30. Andrzej Kubat przegrał zakład – miał jechać samochodem.
Czwartek – 25.07.2002 r. (Woziwoda – Świt)
Rano bierzemy ostatni ciepły prysznic. Rankiem okazało się, że po wczorajszym meczu Tomek ma wybitego kciuka i nie może płynąć – jedzie z ojcem rozstawiać namioty. Tego dnia za załogantkę mam Alinkę. Przez całą trasę do Świtu (23 km) ostro wiosłowała, a w porywach rozdawała cukierki innym załogom. Na początku Brda jest szeroka, płynie się spokojnie. Na trasie przepływając obok Gołąbka II Asia mówi:”Deszcz pada! Peleryny włóż!” Na taką komendę peleryny przeciwdeszczowe zakłada Asia, Artur i Alinka. Deszcz nie pada. Skąd te krople? Czyżby ktoś z brzegu plunął lub s…ł i wiatr zniósł krople na rzekę? Asia nieźle zamieszała. Za Gołąbkiem II coraz więcej przeszkód, zwalone drzewa, lecz płynie się spokojnie. Przed samym Świtem w wodzie leży duże drzewo. Przepływamy przez środek – o mało co nie zawiśliśmy na gałęzi. Każdy z nas ma mały problem. Dopływamy do Świtu. Obiad gotowy, namioty rozbite. Andrzej z Tomkiem sprawili się bardzo dobrze. Nawet namiot Andrzeja Skurczaka dobrze rozbity. W moim standardowo – źle dobrane rurki. Na samym biwaku tłok. Nie ma gdzie postawić kajaków. Stwierdzamy, że po obiedzie przełożymy je w inne miejsce. Po posiłku przychodzimy nad rzekę, lecz okazuje się, że upatrzone wcześniej miejsce jest zajęte przez rozbite namioty. Coraz ciaśniej. Te osady, które dopiero teraz przypływają mają jeszcze większe problemy. Trochę miejsca robią nam Niemcy. Ustawiamy kajaki i wracamy do siebie. Po południu idziemy na ryby. W tym miejscu Brda ma charakter rzeki górskiej i nie mamy wykupionego pozwolenia na połowy. Obok dopływa rzeczka Ruda. Niestety nic nie bierze. Tadzik przez przypadek złapał kiełbia. Chciał podciągnąć spławik bliżej i przez przypadek „złowił” rybę. Jest dzisiejszym „królem wędki”. Wracamy do obozu, nie ma sensu marnować czasu.
Pijemy sobie z Andrzejem Kubatem kawkę, rozmawiamy. Okazało się, że na tym samym biwaku znajduje się ekipa Koszalin-Miastko-Sopot, która tak dała się Andrzejowi we znaki, że nie mógł spać dwa dni temu w Woziwodzie. Poszedł do wychowawców tejże młodzieży i ochrzanił ich za brak dozoru nad młodzieżą. Pozostali udali się na spacer wzdłuż rzeki do miejsca zwanego „Piekiełkiem”. Chcieli obejrzeć trasę, którą będziemy płynąć jutrzejszego dnia. Po powrocie mówią, że przeszkody takie jak na Drawie w Parku Narodowym: kamienie i zwalone drzewa, bystry nurt. Wieczorkiem po kolacji Asia z Basią zaczęły śpiewać piosenki ze śpiewnika Grzesia. Po drugim piwku Asia miała bardzo donośny głos. W każdą piosenkę, którą śpiewała, wkładała tyle energii, dawała taki „power”, że drzewa się kołysały. Podejrzewam, że z takim głosem w Boninie na mszach obyłoby się bez wzmacniacza. Andrzej Kubat jak zwykle uciszał ją, lecz bez większych rezultatów. W tym czasie mężczyźni grali w brydża. Układ par taki jak wczoraj. Znowu zakład pomiędzy Andrzejami, tym razem o to, kto przegra ten płynie. Atmosfera i układ kart podobny jak w Woziwodzie. Znowu przegrywamy i jutro Andrzej Kubat musi płynąć. Kończymy po 1.00.
Piątek – 26.07.2002 r. (Świt – Gostycyn Nogawica)
Rano wszyscy wystraszeni. Andrzej Skurczak pojechał z kontuzjowanym Tomkiem rozbić biwak. Tak, jak co dzień, w kajaku każdy miał jakieś ubrania, jedzenie, czy plecak, tak w dniu dzisiejszym wszystko zapakowane do samochodów. Kapoki nałożone na siebie, a nie pod tyłkiem. Przed nami „Piekiełko”. Wyruszamy. Czeka nas trasa do Gostycynia-Nogawicy (tylko 11,5 km). Na „dzień dobry” Asia zatopiła swoje okulary przeciwsłoneczne w momencie, kiedy z Arturem chcieli zdjąć błystkę z drzewa. Tym razem za załogantkę mam Anetkę. Płyniemy spokojnie, ostrożnie. Grzegorz z Justynką pierwszy, pozostali za nim. Andrzej z Alinką zamykają nasz spływ. Po około1,3 km miało rozpocząć się „Piekiełko”. Po jakimś czasie pytam Andrzeja: „Gdzie to „Piekiełko”?”. Odpowiada, że już minęliśmy. Okazuje się, że Brda to „pikuś” w stosunku do Drawy. Spodziewałem się faktycznie, jak sama nazwa wskazuje, ostrego nurtu, połamanych drzew i głazów wystających z wody. Zaraz, zaraz. Przed nami nagle Grześ zatrzymuje się przy brzegu. Wszyscy dobijamy do niego. Obok nas po drugiej stronie brzegu czekają dwa kajaki z innej ekipy. Za zakrętem w poprzek leży zwalone drzewo. Jeden kajak „wisi” na konarze na lewym brzegu. Nie może przepchnąć kajaka. Czekamy kilka minut. Wreszcie uwalnia się. Płynie pierwszy kajak z drugiego brzegu wprost na przeszkodę. Oni również zawiśli. Jeden człowiek wychodzi na konar, próbuje przepchnąć kajak. Asia mówi: „Nie obędzie się bez wchodzenia do wody”. Ja już jestem bez kapoka i koszulki. Po słowach Asi ściągam spodnie. Zostaję w slipkach. Mija parę minut i kajak przepchnięty. Ostatni z ich ekipy także „zawisa”, lecz przy pomocy stojącego na kłodzie przedziera się. Rusza Grzesiu, lecz nie płynie wzdłuż lewego brzegu tak jak poprzednicy. Zaczyna ostro „pruć” na prawy brzeg w gęstwinę gałęzi leżącego drzewa. Przeszedł. Ruszamy po kolei wszyscy. Za moment już jesteśmy po drugiej stronie przeszkody. Tam również czeka ekipa, która przedzierała się przed nami (około 7 kajaków). Robią duuuuuuże oczy. Zdziwieni, że można było przepłynąć inaczej. Mówią do nas, abyśmy dali im 5 minut na skoncentrowanie się. Po jakimś czasie odpływają. My ruszamy po pewnej chwili. Płyniemy spokojnie. Później (nie wiem kto, chyba Tadzik) daje „power” i zaczynamy wyprzedzać wszystkie kajaki po drodze. W końcu Grześ z Justynką i ja z Anetką wyforsowaliśmy do przodu. Andrzej Kubat odpuszcza sobie wyścig. Anetka trochę wiosłuje, trochę odpoczywa. Jak wiosłowała, to byłem pochlapany. Płyniemy z Grzesiem obok siebie. W pewnym momencie Anetka mówi do Justunki: „Ja mam tylny napęd”. Dopływamy do Gostycynia-Nogawicy. Przed nami jezioro Koronowskie (duży zalew). W Gostycyniu znajduje się duży ośrodek PTTK. Kajaki zostawiamy na dole przy rzece, a do biwaku idziemy z 0,5 km, częściowo pod stromą górę.
Andrzej Skurczak już czeka z obiadem. Namioty rozstawione. Tomek nabrał wprawy w rozstawianiu namiotów – po raz pierwszy od początku spływu mój namiot jest dobrze rozbity. Po obiadku kawka i krótki odpoczynek. Młodzież chce się odegrać i wyzywa nas na pojedynek. Idziemy grać w siatkówkę. Składy jak poprzednio, tylko za kontuzjowanego Tomka wchodzi Asia. Bez dwóch zdań wynik 3:0 dla starszyzny jest niepodważalny. Główny sędzia – Alinka, wskazuje na dorosłych. Niestety kondycja może już nie ta, ale jaka technika… (lepiej nie patrzeć). W międzyczasie dziewczyny przynoszą pełne bluzy dzikich gruszek. Rozdają wszystkim. Możemy używać je do dopingu. Ze względu na to, że Andrzej Kubat w dniu dzisiejszym nie płynął z nami, postanowił trochę powiosłować. Wziął kajak i sam popłynął pod prąd na rzeczkę Kamionkę. Dawno nie łowiliśmy ryb, wiec udaliśmy się z wędkami nad rzekę. Grzegorz z Andrzejem rozpoczęli połowy na pomoście. Artur z Tomkiem poszli wzdłuż rzeki. Ja wraz z Tadzikiem wędkujemy z łódki przycumowanej do brzegu. Ryba dobrze bierze, lecz dzisiaj nie mam szczęścia – nie mogę zaciąć. Grzegorz, co chwilę wyciąga jakąś sztukę. Po złowieniu jednej rybki oddaję swoją wędkę Arturowi, a później Anetce. Oni nie mają problemu z wędkowaniem. Po kilku minutach pierwsza ryba jest już na brzegu. Anetka i Artur wyciągnęli po jednej sztuce. W pobliżu pomostu żeruje szczupak. Próbuję na błystkę, Grzesiu również. Moja błystka zostaje w wodzie – zerwałem ją. Zniechęcony wracam do obozu. Wieczorem chłopaki podliczają punktację z każdego dnia w połowach ryb. Okazuje się, że na sześciu zawodników codziennie łowiących mistrzem zostaje Tadzik. Wicemistrzem jest Grzegorz. Ja zająłem trzecie miejsce. Gramy w brydża. Układ par bez zmian. Znowu wygrywa para – Andrzej Skurczak z Grzegorzem. Podczas gry Andrzej Kubat zachwalał Kamionkę. Ustaliliśmy, że jutro rano płyniemy pod prąd Kamionką. Powiedziałem, że nie wiem czy jutro popłynę ze względu na to, że bolał mnie kark. Może mnie przewiało? Zobaczymy rano. Późno w nocy przyjechały jakieś dwie pary i po ciemku, na macanego rozbijali namioty. To się nazywa szkoła przetrwania.
Sobota – 27.07.2002 r. (Gostycyn – Kamionka – Gostycyn)
Ze względu na to, że wcześniej osiągnęliśmy punkt kulminacyjny (Gostycyn – Nogawica) w dniu dzisiejszym dalej już nie płynęliśmy. Był to dzień odpoczynku. Jednocześnie był to ostatni dzień naszego spływu. Rano słyszę, że dziewczyny chcą mnie obudzić. Nie reaguję, śpię dalej. Dopiero Andrzej Kubat (lub Grzegorz) pytają mnie czy płynę z nimi na Kamionkę. W końcu wychodzę z namiotu, oczywiście jako ostatni. Samotnie jem śniadanie. Okazało się, że chłopcy od rana są już na rybach. Dziewczyny też chciały powędkować i dlatego mnie budziły – chciały pożyczyć wędkę.
Wspomnienia Anetki: „W tym dniu przed obiadem kilku silnych uczestników spływu wypłynęło na rekonesans w górę rzeki. W tym czasie mieliśmy sporo zajęć. Tomek wybrał się na ryby a my, czyli Aneta, Justyna i Alina łapałyśmy ważki, poszłyśmy za Tomkiem nad brzeg rzeki. Tam Justyna opuściła nas by sprawdzić co robią inni. Ryby nie brały prawie wcale, wtem nadszedł jakiś rybak. Okazało się, że miejsce, które wybrał Tomek było stałym stanowiskiem wędkarskim nieznajomego. Wędkarz okazał się sympatycznym towarzyszem połowów, dał Tomkowi białe robaki i zawarł umowę, iż w przypadku złapania większej ryby niż 2 kg, ryba będzie dla niego (nieznajomego). Tomek przystał na te warunki i zaczął łowić ryby, brały jak szalone. Niestety nie złowił żadnej 2 kg ryby. Nieznajomy wędkarz zwrócił się do mnie i Aliny byśmy pilnowały wędek. Wytłumaczył, że gdy „ping-pong” pójdzie w górę, mamy zacinać. Oczywiście dobrze o tym wiedziałam, ponieważ wcześniej już tak łowiłam. Do obiadu niestety żadna duża ryba nie chciała brać. Widzieliśmy w pewnej chwili powrót naszych kajaków z wyprawy, a niedługo potem wezwano nas na obiad. Po obiedzie Alina, Tomek i ja poszliśmy sprawdzić, co złapał rybak. Miał już w siatce jedną dużą rybę„.
Po śniadaniu, ktoś rzucił hasło: będzie padać. Wszyscy zwinęli swoje namioty. Okazało się, że przez cały czas było słonecznie – niepotrzebna panika. Wybieramy się na kajaki. W jednym kajaku Andrzej Skurczak z Grzegorzem, w pozostałych każdy z nas pojedynczo (Andrzej Kubat, Tadzik i ja). Wpływamy w Kamionkę. Początkowo przy ujściu rzeka szeroka bez nurtu. Później mijamy muliste dno. Rzeka robi się coraz węższa, dużo zwalonych drzew i wystających kamieni. Powoli ostry nurt daje się nam we znaki. Przed nami dwa zwalone drzewa. Andrzej i Tadzik przepływają pod jednym, przechodzą nad drugim. Ja robię U-boota i chowam głowę do kajaka. Pod pierwszym drzewem przepływam swobodnie, o drugie zawadzam peryskopem, czyli czołem. Mam zdartą skórę na czole. Coraz ciężej się nam płynie. Andrzejowi Skurczakowi odrywa się jedno pióro od wiosła. W związku z powyższym Andrzej Kubat proponuje zawrócić. Podwójna załoga krzyczy, że jaszcze nie. Po chwili Grzegorz łamie pióro. W tym momencie rozpoczynamy powrót. Niepełnosprawna załoga chce być sprawna i wiosłują jak na canoe, jeden z lewej, drugi z prawej. Wracamy do obozu i zdajemy kajaki. Rozpoczyna się pakowanie. Każdy szuka swoich rzeczy u innych. Ja zabieram swoje i układam obok zadaszonego stolika. Po wcześniejszym zaawizowaniu się, przyjeżdża Marzena. Z bagażnika wyjmuje trzy kartony ciastek. Ustawia na stole. Młodzież ogląda, co znajduje się w każdej „bramce”. Na początku wybierają „bramkę” numer 1, 2 lub 3, lecz po chwili okazało się, że wybrali wszystkie bramki i „jeszcze trochę”. W kartonach znajdowały się 32 ciastka. Zniknęły. Na zakończenie Grzesiu smaży ostatnie ryby. Nawet Marzena załapała się na kilka sztuk. Tutaj chłopcy zachowali się o-key, ponieważ wypatroszyli ryby.
IV Kajakowy Spływ Rodzinny dobiegł końca. Na zakończenie „long good bye” i wszyscy rozjeżdżają się w swoje strony.
Epilog
Skromna obsada tegorocznego spływu wpłynęła na większe zintegrowanie się rodziny. Dużym plusem rodzinnych spływów kajakowych jest możliwość spotkania się kuzynów ze sobą – na co dzień nie mają takich możliwości. Mówię w tej chwili o naszej młodzieży. Sam pamiętam okres, kiedy w każde wakacje przyjeżdżałem do Kalisza Pomorskiego na dłuższy czas (od momentu, kiedy miałem kilka lat). Jest to zjawisko pozytywne i powinno być praktykowane. A może nie tylko na spływie? Z pewnością dobrze wpłynęło na uczestników spływu brak wizytacji ze strony rodziny. Choć z jednej strony jest to dobre (codziennie gorące posiłki, blachy z ciastami, świeże owoce itp.), to z drugiej wymaga od nas większej samodzielności. Przemieszczanie się kilkoma samochodami jest z pewnością pewnym utrudnieniem (odwożenie kierowców i czas oczekiwania na nich przez pozostałych uczestników). Z drugiej strony jest to bardzo wygodne, ponieważ każdy ma wszystko „pod ręką”. Być może potrudzimy się trochę i w przyszłym roku powróci jeden samochód z przyczepką. A może „szkoła przeżycia”? Żadnych samochodów – wszystko wozimy ze sobą w kajaku. Polecam. Do rozpatrzenia przez starszyznę. Jestem „za” wydłużeniem czasu spływu z 7 na 8 dni jak miało to miejsce w tym roku. Aprobuję również z 8 na 9 lub z 9 na 10 itd. A WY?
Jestem również za tym, aby przed spływem zrobić mały obóz treningowy, który przygotowałby nas np. do rozbijania mojego prostego namiotu. Może to być nawet kilkudniowa majówka: przeszkolę wszystkich tak, że będą rozbijać namiot z zamkniętymi oczami.
Kronikę napisał: Robert Kulik
Korekta: Marzena Kulik
Koszalin, wrzesień 2002 roku.

Leave Your Comment