Kronika 2004

Bukowina i Łupawa – rzeki, które dały nam w kość

Trochę statystyk
Tegoroczny spływ jest szóstym w edycji rodzinnych spływów kajakowych. Tradycyjnie biorą w nim udział rodziny: Skurczaków, Kubatów i Kulik z zaproszoną w br. Kasią Fuszara. Tak po krótkim zastanowieniu można uznać, że jest to szeroko rozumiana linia Kuryłowiczów – na 15-stu uczestników spływu 12 posiada jakieś geny mojej babci Anny Kuryłowicz. Trasę i termin spływu ustalił oraz opracował nasz tegoroczny kierownik spływu Andrzej Kubat a jego ostateczny kształt powstał po majowych rekonesansach Andrzejów. Ten rok miał minąć pod znakiem głazów i szybkiego nurtu rzeki Łupawy zaliczanej do rzek górskich – pomimo faktu, że znajduje się na Kaszubach. Naszą wędrówkę rozpoczynamy w okolicach Pałubic, gdzie Bukowina – dopływ Łupawy – wije się pośród wzgórz porośniętych lasami. 166m nad poziom morza wznoszą się okoliczne wzgórza a w perspektywie wybrzeże Bałtyku z nadbrzeżnym, dużym jeziorem Gardno. Położone jest ono w Słowińskim Parku Narodowym.
Prolog
Wreszcie Pałubice. Obecność wioski zwiastowały tyko znaki drogowe. Przyjeżdżamy w godzinach wieczornych. Zachodzące słońce i nadciągający zmrok skłaniał nas do pośpiechu a wijące się zakręty wąskiej drogi nakazywały ostrożność. Strzecha nowo budowanego domu w gospodarstwie agroturystycznym gdzie mieliśmy pierwszy obóz wygląda tak jak ją opisywał AS. Gospodarz wskazuje małą górkę za domkami na miejsce pod namioty. Krótkie targowanie o cenę i młodzież rozstawia sprzęt. Tego roku AS przyjechał Fordem Transitem i nie było problemów z zapakowaniem większej ilości sprzętu. Jesteśmy w składzie: Skurczaki z Piły, Rety i Kalisza – 8 osób, reszta ma dojechać rankiem następnego dnia. Pierwsza próba pompowania materacy pompką samochodową AS wypada wyśmienicie, materace rosną jak grzyby po deszczu. Kolacja z paru kanapek i młodzież rozbiega się z latarkami lustrując pobliskie szuwary, a na zaimprowizowanym stole z torby partia brydża. Jak zwykle gdy gram procesory przycinają mi się i myślę nad rozdaniem, którą kartą tu zagrać – lecz uczestnicy gry tolerują to i nawet mnie nie kopią pod stołem – może dlatego że go nie ma? Kończymy gdzieś po północy. Szukam „latarni” – tak gdzieś tam świeci i wygląda teraz jak normalny księżyc.
Dzień pierwszy spływu 22.07.2004r. : planowana trasa – rzeka Bukowina i Pałubice – Oskowo
Świt, słońce zza chmur, dobra pora na poranne połowy. Rzeka wprawdzie płytka lecz za mostem jest głębsze miejsce. Dodatek „superfich” do ciasta i są pierwsze płotki. Wraz z Andrzejem wyciągamy kilkanaście. Patroszenie, skrobanie i trafiają jako dodatek na śniadanie. Robi się coraz cieplej, słonko już zaczyna przypalać. Zwijamy obóz i żegnamy gospodarstwo agroturystyczne zostawiając za sobą „swojskie” zapachy. Na skraju lasu nad brzegiem rzeki oczekujemy na pozostałych. Z niewielkim czasowym poślizgiem zjawia się biała Oktawia, Ford Roberta i jesteśmy już w komplecie. Radosne powitania i przegląd sprzętu, który właśnie przyjechał. Tego roku były pewne trudności ze znalezieniem wypożyczalni i udostępnieniem kajaków na naszą trasę. Bukowina i Łupawa nie cieszą się dobrą sławą a jak później się okazało stan techniczny kajaków uległ znacznemu pogorszeniu. Po „przerzucie” samochodów do Oskowa Andrzej Kubat z Marzeną Kulik pozostają w obozowisku a my rozpoczynamy spływ. Wąska rzeka leniwym nurtem wrzyna się w kaszubski krajobraz, pierwsze rozmowy na wodzie pomiędzy złogami. Wpływamy na jeziora Kamienickie i Święte, będą to ostatnie jeziora na tej rzece. Woda ciepła, osady w kajakach trochę przyśpieszają i gnają do przodu. Płynę z Basią a obok Robert z Kasią. Kasia jest z nami po raz pierwszy więc jezioro na początek jest niezłe do zapoznania się z takim pływającym sprzętem. Ujście rzeki z jeziora trochę zarośnięte i zaczyna się zabawa. Znów Bukowina – rzeka wąska, zwisające gałęzie drzew pochylają się nisko nad płytką wodą. Płyniemy to znów przeciągamy kajaki przez mielizny, spoglądając na mapę szukam jakichś dopływów z nadzieją że za następnym zakrętem zrobi się głębiej. Na wąskiej rzece kajaki rozdzielają się a na drobnych przeszkodach wysiadanie i wsiadanie do kajaka ma być dziś codziennością. Na jednej z przeszkód Kasia wysiadając gubi klapka gdzieś w mulistym dnie. Poszukiwania nie dają rezultatu. Tak bardzo je lubiłam – mówi Kasia. Robert kwituje to krótkim stwierdzeniem – dwóch naraz nie można tak bardzo lubić, będziesz teraz lubiła jednego. Płyniemy dalej. Niebo zaciąga się chmurami i zaczyna padać. Zastanawiam się co słychać u moich dziewczyn, pelerynki przeciwdeszczowe są u mnie w worku a one są gdzieś przed nami. Tradycyjnie jak to na spływach płyniemy więc w deszczu regularnie machając wiosłami. Dziś mamy do przepłynięcia około 13,5 kilometra co nie jest szczególnie wielką odległością. Mijamy kolejne mosty. To już Siemirowice a więc półmetek a deszcz zaczyna zacinać coraz mocniej. Szare krajobrazy troszkę ponure, rozmawiamy mniej, wiosła mocniej uderzają o wodę. Kolejne mostki albo raczej kładki montowane przez „tubylców” i stary rozsypujący się jaz. Szum wody – mały wodospad, zatrzymujemy się nabierając trochę wody. Trzeba przeciągnąć kajaki. Tu, jak dowiedziałem się później, AS złapał poważne uszkodzenie dna kajaka. Załatał je wciskając worek foliowy i tak dociągnął do mostu w Oskowie. Jeszcze tylko parę zakrętów i widzimy Marzenę stojącą na brzegu przy wyciąganych kajakach. W dobrych nastrojach wyciągamy nasze kajaki w pokrzywy i gonimy do obozowiska. Na drodze woda w kałużach jest ciepła jak zupa – no może przesada bo zupa przygotowana przez Kubusia jest gorąca. W obozie rozstawiamy pawilon a ciemne chmury przetaczają się nisko nad nami. Robert miał dobrego nosa z tym pawilonem – na zmienną pogodę jak znalazł – bujnie kwitnie pod nim życie towarzyskie. Wieczór upływa na dyskusjach, rozmowach, wymianie wrażeń – jest to pierwszy wieczór w pełnym składzie a płonące lampy naftowe nadają specyficzny klimat.
Dzień drugi 23.07.2004r.: planowana trasa – rzeka Bukowina i Łupawa Oskowo – Flisów
Poranek przywitał nas słońcem. Łąka, na której rozbiliśmy obozowisko obfitowała w pszczoły. Kubuś zaliczył wczoraj kilka użądleń więc trzeba uważać gdzie stawia się stopy – szczególnie gdy biega się boso. Toaleta w rowie płynącym środkiem łąki ma swój urok szczególnie gdy woda jest krystalicznie czysta i płynie po piaszczystym dnie – super tylko gdzie jest ubikacja ? Las w tle jakieś 200 m i blisko pokrzywy w zaroślach przy rzece – w desperacji wybieram tą drugą opcję. W słońcu namioty szybko schną, zwijamy obóz i w drogę. Po małych perturbacjach związanych z lokalizacją miejsca na nowe obozowisko uzgadniamy z właścicielem pstrągarni, że rozbijemy się na jego łące gdzieś w lesie. Dojazd fatalny. Skarpa z leśną drogą i łąka z trawą prawie po pas. Trzeba dojechać. Puszczam AS przodem, furgon Forda jest wysoko zawieszony i trochę ugniecie trawę. Dojeżdżamy szczęśliwie omijając duże kamienie. Miejsce ustronne wspaniale nadaje się na biwakowanie: las, rzeka, łąka. AS przywozi mnie i Kubusia do Oskowa i ruszamy. Do przepłynięcia jakieś 16 kilometrów czyli pestka jakieś 3 do 4 godzin. Ruszamy. Rzeka podobnie jak wczoraj płytka i jakoś wydaje mi się że wody mniej, a może przez to że rzeka zrobiła się szersza? Za kolejnym jazem spiętrzającym wodę zaczynają się „schody”. Okazuje się że przed jazem było dużo wody a teraz trzeba wysiadać co chwilę z kajaka by go przeciągać przez mielizny. Parę metrów płyniemy i znów przeciągamy kajaki. Mijają godziny wody jak było mało to jest jeszcze mniej. Miejscami trafiamy na duże stada drobnicy, woda aż gotuje się, próbuję łapać rękoma i udaje mi się złapać 4 dziesięciocentymetrowe płotki. Niektórzy popadają w desperację i idą piechotą w dół rzeki i jak galernicy ciągną za sobą sprzęt pływający. Pogoda dopisuje, nie pada, więc wesoło walczymy ze zwalonymi drzewami i mieliznami. Basia zauważa że coś robi się mokro w naszym kajaku, trochę chlapię wiosłami ale chyba nie aż tak bardzo by nalać 10 cm wody! Mamy przeciek. Zatrzymujemy się na kolejnej przeszkodzie – konieczne przenoszenie kajaków. Wylewamy wodę. Po dwu następnych zakrętach znów mamy stan zanurzenia. Dopływamy do zniszczonego betonowego jazu, środkiem woda rwie przez wyrwę a w dole w spienionej wodzie można domyślić że spoczywają fragmenty jazu. Tadek z Justyną podpłynęli prawie pod ten mały wodospad i zacumowali przy zwalonych drzewach. Pada decyzja – robimy przenoskę. Niektórzy z młodych i gniewnych byli trochę zawiedzeni, że pozbawiamy ich atrakcji ale bezpieczeństwo jest priorytetem a do przepłynięcia mamy jeszcze sporo kilometrów. Nawiasem mówiąc przy przenoszeniu kajaków okazuje się, że nie tylko mój kajak przecieka. Morale zaczyna gwałtownie spadać gdzieś około godziny 16-tej czyli po czterech godzinach od wypłynięcia. Według mapy nie przepłynęliśmy jeszcze 6-ciu kilometrów a gdzie nam do 16-tu? Nie dopłyniemy! Robert ma przy sobie komórkę – jak to dobrze że zapomniał ją zostawić w samochodzie. Próbuje się dodzwonić do AS ale zasięg bardzo kiepski, coś przerywa i tylko krzyczy do słuchawki „RATUNKU !” …..pewnie AS się domyśli i będzie na nasłuchu. Najbliższa droga przecinająca rzekę jest w Kozinie – musimy tam dotrzeć. W przeciągu pół godziny docieramy w końcu do zapory wodnej w Kozinie. Tu wszyscy padają na trawę a Robert w końcu łapie zasięg i wyjaśnia Andrzejowi że to nie był dowcip – potrzebna jest pomoc w dotarciu do obozowiska. Kajaki w kiepskim stanie – pięć z siedmiu wymaga klejenia. Po krótkiej rozmowie z gospodarzem zostawiamy sprzęt przy zaporze wodnej na terenie jego gospodarstwa. AS przyjeżdża do nas samochodem i ewakuujemy się do obozowiska we Flisowie. Na łączce obok naszych namiotów już jest rozbita grupa Zbyszka. Po raz pierwszy spotykamy się z jego przyjaciółmi. Grupa liczebnie podobna do naszej tylko w składzie więcej mężczyzn. Rozpoczynali spływ tego samego dnia ale od Kozina Łupawą – jeśli kogoś interesują szczegóły to odsyłam do ich kroniki www.rozped.amacom.pl
Obiad, kąpiel w rzece i nastroje już radosne – zawsze mnie młodzież zadziwiała szybkim powrotem do sił. W przylegającym obok lesie jest mnóstwo gałęzi po cięciach trzebieżowych, więc ognisko będzie dziś się palić do późnej nocy. Towarzystwo kolegów Zbyszka trochę onieśmiela i obie grupy osobno zajmują się swoimi zajęciami. A może to z powodu nadciągającego deszczu? My pod pawilonem a oni pod folią rozpiętą na wiosłach i furgonie prowadzimy rozmowy. Wieczorem do późnej nocy jak zwykle gitara, śpiew i partie brydża.
Dzień trzeci 24.07.2004r.: planowana trasa – z planów nic nie wyszło
Poranek przywitał nas bębnieniem kropel deszczu o tropiki namiotów. W obozowisku pełen marazm. Co jakiś czas ktoś przewija się koło kuchennego stołu. Wypijam kawę zabieram pelerynę przeciwdeszczową i ruszam z wędką na ryby. Szare krajobrazy, woda szumi – żadnego brania pomimo moich usilnych prób. Nic nie udaje mi się złowić więc wracam około południa do obozowiska. Deszcz nie przestaje padać, a my siedząc pod pawilonem prowadzimy rozmowy. Młodzież gdzieś znikła w namiotach zajmując się swoimi zajęciami. Z Andrzejem K wybieramy się do Czarnej Dąbrówki po zaopatrzenie: wodę pitną, pędzle i jakieś zestawy naprawcze do połatania kajaków. Z tym ostatnim to było trochę gorzej bo żywicę kupiliśmy dopiero w warsztacie samochodowym. W drodze powrotnej odwiedzamy pstrągarnię, rekompensuję nieudane połowy w rzece workiem pstrągów bezpośrednio z hodowli. W obozowisku przypadają mi zajęcia ze sprawieniem świeżej ryby. Tomek chętnie przyłącza się i wspólnie sprawnie je czyścimy. Pstrąg świeżo smażony na patelni smakuje wyśmienicie. W sąsiedniej grupie małe zamieszanie – przyglądam się z ciekawością – też odwiedzili pstrągarnię i głosują jak przyrządzić pstrąga: na patyku nad ogniskiem czy też na patelni? Nie wiem jaki był rezultat ich zabiegów, bowiem korzystając z ładnej pogody i słońca, które wyszło popołudniu zza chmur wyruszyliśmy w składzie AS, Robert i Ja do Kozina połatać kajaki. Parę godzin skrobania i klejenia żywicą doprowadziło sprzęt do sprawności, można będzie płynąć. Wieczór upłynął pod znakiem integracji spływów, mała degustacja płynnych przyspieszaczy w małych szklanych naczyniach (coś jakby wściekłe psy) oraz utrwalaczy – płynu z bąbelkami w metalowych puszkach. W pawilonie partia brydża, przy ognisku rozgrywka w mafię, a późnym wieczorem śpiewy (trochę niektórym siadły struny głosowe).
Dzień czwarty 25.07.2004r.: planowana trasa – rzeka Łupawa Kozin – Flisów
Dla części rozpoczął się piąty dzień obozowego życia a na liczniku kajaków dopiero 19 kilometrów. To trochę mało, ale wreszcie następuje zmiana pogody i wychodzi słońce. Przerzucamy załogi do Kozina, dziękujemy za opiekę nad sprzętem miejscowemu gospodarzowi i ruszamy. Przepływamy 200 m Bukowiną i wpływamy na Łupawę. Zmiana charakteru rzeki – teraz jest szybszy nurt, więcej wody no i głazów co zmusza nas do ciągłej uwagi i stałej pracy wiosłami. Mijamy podwodne głazy i zwalone drzewa i tak będzie przez następne 10 kilometrów. Pod zwalonymi drzewami przeciskamy się wąskimi przesmykami lub czasem przeciągamy górą. Kolejność załóg płynących na trasie zmienia się jak w kalejdoskopie. Justyna podpuszcza mnie do intensywnej pracy i płynę przodem. Miejsce w miarę spokojne tylko z szybkim nurtem. Mijam dwa podwodne głazy, na trzecim ciut mi brakło i chwyciłem go przodem. Popełniam fatalny błąd odpychając się wiosłem. Szybki nurt chwyta tył kajaka, obraca go bokiem i kajak znika pod spienioną wodą. Ewakuuję Justynę na głaz sterczący w środku rzeki. Wody na pół uda ale kajaka nie można ruszyć. W sześć osób udaje nam się wyciągnąć go na brzeg. Tuż nad linią wodną dziura w poszyciu na szerokość dłoni. Dziś Michał płynie sam więc wymieniamy się kajakami. On jako singiel trochę unosi dziób kajaka tak, że woda nie wlatuje do środka. Płyniemy dalej. Tego dnia prześladował mnie pech. Przechodząc przez zwaloną kłodę opieram się o pień przybrzeżnego drzewa – łamie się ono i padam twarzą do rzeki zaliczając przy tym piszczelą kajak. Boli jak cholera, woda w rzece zimna więc moczę w niej nogę. Płynąc dalej siadam okrakiem na tylnym deku kajaka i trzymam nogi w wodzie – co za ulga. Na kolejnym zakręcie spadam plecami w środek rzeki i teraz dla odmiany boli mnie to co się nosi z tyłu. Wsiadam więc grzecznie do środka kajaka i tylko od czasu do czasu polewam sobie nogę wodą z rzeki. Płyniemy około 4 godzin, do obozowiska docieramy z głośnymi okrzykami zwycięzców. Słońce pięknie grzeje więc po posiłku w małych grupkach walimy na kąpiel do rzeki a potem zajęcia dowolne w grupach. Kątem ucha słyszę że Tadeusz „obsikał ubranie i usiłuje wyginać kraty w więzieniu”. W co ta młodzież gra? Jesteśmy sami na polanie, grupa Zbyszka popłynęła gdzieś dalej w dół rzeki. Chętni na wieczorne ognisko przyciągają z lasu całą furę gałęzi, chłopaki wdzięcznie je rąbią na drobne kawałki. Kubuś wyciąga „atrakcję” z samochodu – wiatrówka, tarcze i cała masa śrutu. Michał zajął się przeszkoleniem z zasad bezpieczeństwa a ja z Andrzejem ustawiamy tarcze. Do zachodu słońca wiatrówka strzela nieustannie. Przed zmierzchem zdążyliśmy jeszcze zrobić małe zawody, w trzeciej dogrywce o pierwsze miejsce walczyłem z AS i tyko jednym punktem udało mi się zwyciężyć. Przy wieczornym ognisku odbyły się pierwsze rozgrywki w „mafię”. Grę prowadzili na zmianę Asia z Michałem. W godzinach nocnych po partii brydża, podczas której jak zwykle przycinały mi się myśli, dołączamy do ferajny przy ognisku. Jest trochę podstępów i mnóstwo śmiechu -„wycinamy” się po kolei ale na tym polega właśnie ta gra. Gdzieś tam w nocy, gdy widać już było wysoko na niebie znajomą „latarnię”, rozeszliśmy się do namiotów.
Dzień piąty 26.07.2004r.: planowana trasa – rzeka Łupawa Flisów – Łupawa
Czas w drogę. Żegnamy przyjazną łąkę i mniej przyjaznego właściciela, który odwiedził nas w dniu wczorajszym i miał pretensje o wydeptaną trawę. Na propozycję odszkodowania za utracony zbiór trawy z tego miejsca odburknął pod nosem, że go to nie interesuje i ma nadzieję że jutro – czyli dziś – nas tu nie będzie. Andrzej K. stwierdził, że może chodzić o leśniczego, któremu na parking leśny podrzuciliśmy kilka worków śmieci. Notabene – grupa Zbyszka zrobiła tak dzień wcześniej i leśniczy chyba „dymił” do właściciela łąki. Na początek przenosimy kajaki za zwalone drzewo – nikt nie kwapił się aby próbować nad nim przepłynąć – i ruszamy w dół rzeki. Dzień prześliczny, słońce przebija się przez korony drzew a liczne zakręty i całe mnóstwo głazów uatrakcyjniają nam podróż. Czyli tradycyjnie – tylko wody więcej. Prawie za każdym zakrętem napotykamy przeszkody, zmusza to załogi do ciągłej uwagi i ciągłej koncentracji. Za jednym z zakrętów widzę rozłożystego świerka leżącego w poprzek rzeki, przy karpie widać jakąś lukę jednak prąd jest tu silny. Michał z Kasią wpływają jako pierwsi, po chwili słychać jakieś krzyki i śmiech Katarzyny. Domyślamy się, że to wywrotka. Nic nie widać, więc przybijam do brzegu i przedzierając się przez chaszcze na skarpie dochodzę do zwalonej kłody. Są tu dwa świerki a nie jeden. Dalej widzę Michała w środku rzeki trzymającego kajak obrócony dnem do góry. Wskakuję do wody. Jest prawie do piersi – stabilizujemy kajak więc woda go już nie porwie. P o chwili zjawiają się posiłki i wspólnymi siłami kajak zostaje wyciągnięty pod brzeg. Zdradliwe miejsce, zwalone drzewa ograniczające widoczność szybki nurt i zaraz za przeszkodą następne zwalone drzewa. Kasia ma dziś chrzest bojowy z pełną wywrotką. Dużo wrażeń i tak jest do mostu w Łupawie. Tu przybijamy do kładki gdzie wita nas Robert mający dziś dyżur obozowy. Szybko pokonaliśmy trasę jest więc trochę więcej czasu na własne zajęcia. Jak to zwykle bywa w takich miejscach każdy zajmuje się czymś pożytecznym, albo zajęciem zupełnie pozbawionym celu czyli oddaje się rozrywkom. Chłopaki wymyślili odmianę „piłko – zośki” – łapiesz piłkę na pióro wiosła i rzucasz do następnego. A może chodziło o coś zupełnie innego ale tak to wyglądało „z boku”?
Woda krystalicznie czysta i trochę zimna. Ale mnie to nie zniechęciło. Użyłem mydła i wlazłem w środek rzeki. Usiadłem – wody było akurat po szyję. Po chwili dołączył się do mnie Michał i jednym skokiem zanurzył się w wodzie. Kąpiel wspaniale orzeźwia. Kubuś skądś wytrzasnął czereśnie, pewnie gdzieś wybrał się na zakupy. Nasze dziewczyny: Alina, Aneta i Justyna wybrały się z miską nad rzekę aby je umyć. Każdy kto zjawił się na kładce słyszał, że „my-jemy” czereśnie. Nieubłaganie nadciągał wieczór – obóz rozłożony, kajaki wywrócone do góry brzuchami, zaparzona kawa w dużym kubku i rozmowy w małych grupach. AS rzucił hasło – a może zagramy w noża? Trochę było kłopotu z przypomnieniem kolejności rzutów: matka, ojciec, lusterko palec , zegarek i tak dalej… Młodzi z ciekawością przyglądali się co robią „brodacze” i po chwili dołączają się do zabawy. Zaliczaliśmy kolejne klasy tzn. Andrzej zaliczał bo mi jakoś nie wychodziły egzaminy końcowe. Ognisko już się rozpalało. Piszę to w formie bezosobowej ale to Robert chodził koło tego. Tymczasem ja z Basią wybraliśmy się na mały rekonesans po Łupawie: szkoła, leśniczówka parę domów – widać że miejscowość nie jest jeszcze mekką turystów. Po powrocie dowiadu-jemy się, że jakiś miejscowy chciał się wkręcić na piwo i zagadywał przy ognisku. Gdy usły-szał że Robert jest żołnierzem i wrócił z Iraku na urlop – chyba w to uwierzył, bo patrząc na niego z dużym zainteresowaniem ostrożnie się wycofał. Robert ubrany w ciuchy militarne wyglądał naprawdę poważnie. Trochę pobrzdąkałem na gitarze przy ognisku i zasiadłem do stołu na partyjkę brydża. Michał zwolniony (a raczej odsunięty od stolika ) siedział przy ogniu i wesoło konwersował z Kasią. Towarzystwo powoli zaczęło się rozpełzać po namiotach, przy ognisku pozostał Kubuś son-dujący nastroje w warszawskiej grupie spływowiczów.
Dzień szósty 27.07.2004r.: planowana trasa – rzeka Łupawa Łupawa – Łebień
Poranek szybko minął na sprawnym zwinięciu obozowiska. Wodujemy kajaki no i ruszamy. Rzeka atrakcyjna jak co dzień – mnóstwo kamieni i zwalonych drzew. Trzeba cały czas mieć napiętą uwagę aby nie zaliczyć wywrotki. Pogoda kolejny dzień dopisuje, wygląda na to ze wyż się stabilizuje i będzie ładnie przez następnych parę dni. Dzisiejsza trasa mija szybko i docieramy do elektrowni wodnej w Łebieniu. Jest tu mała zapora spiętrzająca wodę. Obok mała łączka na skarpie tuż przy moście, na której rozbiliśmy obozowisko. Trochę jest niezręcznie bo cała wioska zlazła się na most i oglądała „Big brothera”. Piotr z Tadkiem wkręcili się w ten tłum i puszczali teksty „co teraz zrobi mój ulubiony bohater”? Podobnie zrobiłem i ja. Z miską fasolki w ręku kręciłem się po moście szczerząc zęby w uśmiechu na prawo i lewo. Chyba nasze ofensywne działania odniosły skutek bowiem tłum szybko przerzedził się i pozostały tylko pojedyncze osoby. Informacje uzyskane rano od Zbyszka sprawdziły się w dużej części. Miejscowi traktowali ten most jako miejscową atrakcję i zbierali się tu tłumnie, szczególnie zaś wtedy gdy pojawiał się jakiś spływ. Opisując to miejsce nie da się pominąć „Rainmena” (Romana) – dla niewtajemniczonych był to trochę upośledzony starszy facet o umyśle kilkuletniego dziecka – wciąż pętał się po obozowisku usiłując wszystkim pomagać, dopytując się o różne rzeczy: co to jest?, co robisz? Jak co dzień wszyscy chętni kąpali się w rzece. Miejscowe chłopaki zaczęli obrzucać nasze dziewczyny błotem i musiałem interweniować bo wymykało się to z pod kontroli. W obozowisku zawitał kierownik elektrowni i trochę opowiadał o jej historii. Dowiedziałem się też, że na elektronicznym termometrze woda wpływające na turbiny ma temperaturę 8,5 stopnia Celsjusza – nic dziwnego, że w wodzie było nam trochę zimno. Nikogo to jednak nie zniechęciło do dalszych kąpieli. Popołudniowe połowy ryb odbyły się w powiększonym składzie bo prawie wszyscy łowiący zabrali swój sprzęt. Atrakcją połowów był szczupak złowiony przez Tomka. Nie wspominam o połowach innych wędkarzy bo tylko Tomek coś złowił. Po połowach kolacja. Asia z świeżo przywiezionych jajek przyrządziła jajecznicę, pycha. Wieczorem małymi grupami wybieraliśmy się na zwiedzanie okolicy. Główną atrakcją był wiadukt kolejowy – wysoki chyba na 20 m z wielkich ciosanych głazów o łukowym sklepieniu. Rzeka wije się dołem przepływając pomiędzy trzema jego filarami. Oglądaliśmy z daleka przejeżdżające pociągi i stojących przy barierce ludzi. Chyba im życie niemiłe? – pomyślałem. Cóż ciekawość ludzka rzecz, wybrałem się na spacer z Basią i trafiliśmy na jakiś pośpieszny – całkiem niezłe wrażenia. Wieczór upłynął pod znakiem brydża i nastrojowych naftówek. Nie można było tu niestety rozpalać ogniska, a chłód nocy trochę rekompensowany był rozgrzewaczami.
Dzień siódmy 28.07.2004r.: planowana trasa – rzeka Łupawa Łebień – Żelkowo
Po naradzie Andrzejów dzisiejszy odcinek urósł do 24 kilometrów. Chcieliśmy docelowo dopłynąć do jeziora Gardno – przystani Orion na terenie Słowińskiego Parku Narodowego. Tu wtrącę parę słów napisanych przez AS – „Obozowisko w Żelkowie przypadło w udziale organizować mnie. Po odwiezieniu GS i AK do Łebienia wróciłem przez Damno do Żelkowa. Po drodze zrobiłem „zaopatrzenie” i podstemplowałem książeczki. W sklepie spotkałem „kontrspływ”, tak że na obozowisko trafiliśmy razem. Gospodarz nie miał co robić i siedział koło mnie „pieprząc trzy po trzy” podczas gdy rozstawiałem namioty. Wspomniał mimochodem aby uważać nie zadzierać) na miejscowych – ale zawsze wszystko było OK wiec tę uwagę puściłem koło uszu. Po rozstawieniu namiotów zabrałem się za jedzenie. Czasu było sporo bo odcinek do przepłynięcia długi. W międzyczasie zadzwonił Zbyszek B z pytaniem gdzie jesteśmy. Jak usłyszał ze będziemy razem to zaproponował grę „mafie” na co ja, że owszem ale jesteście z tyłu i pewno będziecie na 20.00 wiec wszystko zależy od sił jakie zostaną im po płynięciu. Po jakimś czasie pojawiła się karetka, która przez mostek pojechała dalej nad rzekę. Córka gospodarza, która poszła tam zobaczyć co się dzieje, przyszła do mnie i mówi że zabrała kogoś z „naszych”. Ja na to, że niemożliwe bo Zbychu rozmawiał ze mną przed chwilą i mówił ze jeszcze jest ok. pół godziny do biwaku a moi są jeszcze za nimi. Potem okazało się ze był to jeden z „szalonych warszawiaków”. Ok 17.00 przypłynęli „Borciuchy” wiec ja szybko obliczyłem że pewno będziecie najwcześniej o 20.30. Byłem bardzo zdziwiony jak pierwsi nasi byli ok. 18.30.” Z naszej perspektywy dzień był piękny. Żadnej chmurki na niebie a nastroje załóg znakomite. Wyruszyliśmy około południa. Pierwszą przeszkodą są betonowe i kamienne wzmocnienia spiętrzenia tuż za mostem kolejowym. Wykonano je by skierować część wody w kanał, który nikł gdzieś po prawej stronie rzeki (pewnie jakieś nawodnienia gruntów). Stan tych urządzeń wskazywał, że dawno już tu nikt nie zaglądał. Przepływamy małą luką środkiem rzeki, nurt jest tu szybki i bezpieczne pokonanie tej przeszkody wymaga sporych umiejętności kajakarskich. Wszystkie załogi przepływają bez problemów. Nasze umiejętności wyraźnie podwyższyły się w tym roku. Dzisiaj dzień trochę podobny do poprzednich, piękne krajobrazy i wymagająca rzeka. Tak mijamy kolejne zakręty, zwalone drzewa i głazy których jak zwykle jest pod dostatkiem. Kolejne urządzenia spiętrzające zmuszają nas do przenoszenia kajaków. Zostawiamy po lewej stronie wyschnięte prawie koryto rzeki i wpływamy na kanał zasilający hydroelektrownię w Żelkowie. Przez następnych parę kilometrów płyniemy trochę monotonnie lecz za to podziwiamy góry Chocimirskie, które stromymi zboczami schodzą nad wodę. Porośnięte starodrzewami bukowo-świerkowymi, oświetlone promieniami słońca stanowią imponujący widok. Dopływając do elektrowni spotykamy „tubylców”, od których dowiadujemy się że dziś jest spory ruch na rzece. Przed nami przeszły już dwa spływy – warszawiacy, którzy obozowali z nami na polu biwakowym w Łupawie i grupa Zbyszka. Z grupy warszawiaków kogoś zabrała „erka” do szpitala w Słupsku. Jak dowiedzieliśmy się później miał połamane żebra – gdzieś przycisnęło go na rzece do zwalonego drzewa. Za elektrownią jeszcze minęliśmy parę zakrętów i wylądowaliśmy na łączce na której widać było nasze rozłożone namioty. Gospodarstwo agroturystyczne, jak większość obecnej tu inicjatywy gospodarczej (usług wynajmowania pokoi), reklamowało się tabliczkami „Zimmer frei” – widać wchodzimy do Europy. Zjadamy z apetytem posiłek i rozpoczynamy życie obozowe. Tego dnia niestety opuszczają nas Robert i Kasia, musieli wracać. Marzenka przyjechała po nich do obozowiska w godzinach popołudniowych. Przywiozła duże zapasy łakoci, które w oszałamiającym tempie znikały ze stołów. Po gorącym pożegnaniu odjeżdżających starszyzna zabrała się przy stoliku do brydża. Tu znów dorzucę parę wspomnień Andrzeja. „W tym roku noce, oprócz 2 pierwszych były bardzo zimne. Po zachodzie przeważnie ubieraliśmy się grubo. I tak było przy brydżu. Nie wiem dlaczego, ale gra zawsze zaczynała się po zmroku. Pewno dlatego aby tradycji stało się zadość i przy okazji można było mówić ze ja jak zwykle „zapuszczam żurawia”. Ale po ciemku każdy podkładał karty pod lampę aby je zobaczyć i siłą rzeczy ja jak „zwykle” widziałem co kto ma (statystyki gier – dokumentacja u RK). Graliśmy do ok. 24.00 i ja potem spasowałem mówiąc, że idę spać. Tym bardziej że przyszedł Zbyszek i zaczął namawiać GS na gitarę. Po spojrzeniu Grzesia widziałem, że on nie ma nic przeciwko temu – nawet chętnie…. tak, że ja lulu a pozostali brydżyści do ogniska. Zasypiając słyszałem śpiew. Obudziłem się ok. 3.00 i wyszedłem za potrzebą. Na drodze przy mostku trzasnęły drzwi i po chwili radiowóz wyjechał w stronę szosy. Ognisko paliło się bardzo mocno ale nikogo przy nim nie było. Położyłem się dalej spać. Po kilku minutach usłyszałem jakieś głosy. Za chwile gospodarz załomotał w mój namiot i powiedział, że jest policja i coś się wydarzyło i żeby ktoś wstał. Wyszedłem po chwili. Koło namiotów stało 2 policjantów, gospodarz i jakiś młodzieniec. Policjanci powiedzieli, że młodzieniec zgłosił pobicie i szukają winnych. Podali rysopis 2 osób. Nie pasował do „naszych” a do Borciuchów… może – ale stwierdziłem głośno, że w naszej grupie nie ma nikogo takiego i jak chcą szukać to niech to robią i budzą po kolei wszystkich. W międzyczasie gospodarz „nadawał” do młodzieńca że jest niebieski ptak i żeby się odczepił i nie wymyślał niestworzonych rzeczy. Na moją odpowiedz jeden z policjantów odszedł na bok i przez komórkę (lub radiotelefon) z kimś się konsultował. W namiotach była „pozorna cisza” – najbardziej ruszał się namiot Asi, Tadzik tez nadstawiał uszu. Potem okazało się ze ten „teatrzyk” słuchało wiele osób. Przez moment byłem sam na sam z młodzieńcem i on do mnie: czemu od razu bicie – przecież można było polubownie – a ja na to głośno: nie było mnie przy ognisku i nic nie wiem. A w opisie podał, że ktoś od nas był w krótkich spodenkach co skomentowałem: w nocy jest zimno i wszyscy chodzili jak ja teraz (długie spodnie, polar, płaszcz p-deszczowy).”

Policjanci po „konsultacjach” odstąpili od dalszych czynności i opuścili teren obozowiska. Młodzieniec wraz z jakimś innym, który był na drodze, łazili w pobliżu i odgrażali się. Słoneczko już wstało – było ok. 4.00. Od Borciuchów ktoś wyszedł – porozmawiałem z nim i stwierdziliśmy, że trzeba pilnować obozu. Bardzo szybko zaproponował że będzie pilnować z Dawidem ( który też wstał) a ja żebym poszedł spać – co też zrobiłem. Później pomyślałem, że pewno znał kulisy sprawy i poczuwał się trochę do obowiązku aby samemu pilnować. Ciągu dalszego tej sprawy nie było.” Z mojej perspektywy trochę to wyglądało inaczej – coś jak polowanie na czarownice albo gra w berka ganianego gdzie tylko jedni ganiają a inni uciekają. W mgłach nocy nie było niczego widać a na podstawie efektów akustycznych i krzyków rozpaczy nic konkretnego nie można było wywnioskować prócz jasnej konkluzji – impreza nie jest rozwojowa i czas zbierać się do namiotu, co zresztą szybko uczyniłem.
Dzień ósmy 29.07.2004r.: planowana trasa – rzeka Łupawa Żelkowo – Gardna Mała  J.Gardna
Dziś przypadł mi w udziale dyżur obozowy a z perspektywy samochodu i przystani Orion dzień był długi i gorący więc opis oprę na zapiskach Andrzeja.
Ostatni dzień – w udziale przypadło płynąć mi z Justyną. Jest bardzo ambitna i ciągle chce do przodu – kiedy mi się marzy nie wiosłować, płynąć wolno i pogadać z innymi. Zaraz w Żelkowie po 200 metrach od obozu jest przenoska przez jaz – przenosimy kajaki prawą stroną, brzeg trochę kamienisty ale wszystko poszło sprawnie. A potem bez przeszkód – rzeka leniwie płynie do przodu. Nie mam nic ciekawego do powiedzenia – można było się opalać. Przed Smołdzinem jeszcze 2 jazy (wg mapki). Pierwszy bierze MS a potem reszta pojedynczo. Drugi jaz większy – Tomek zdążył przeciągnąć kajak a następny kajak zliczył udaną próbę przepłynięcia wiec pozostali spławili się. Czołówka to Piotrek z Anetą, ja za nim i AK z Alinką. W końcu dopływamy do Smołdzina – lądujemy na wysepce, gdzie jest przenoska przy elektrowni. Pozostali dopływają po ok. 15 min. Chwila przerwy – Asia proponuje muzeum ale to ostatni dzień i szkoda jest mi czasu (głośno powiedziałem, że nie mamy kasy na wstęp – he, he – więc plany „upadły”). Płyniemy dalej – łąki, słońce i skwar. Przepływamy pod mostkiem gdzie jest niewielkie bystrze – ja z Justyna oczywiście zawiesiliśmy się na kamieniach i musiałem przepychać podczas gdy inni przepłynęli bez problemów pod sąsiednim przęsłem. „Tradycyjnie”‚ zahaczyłem wiosłem o głowę Justyny i przypuszczam, że z tego spływu to będzie pamiętała najbardziej – chociaż do Gardna przypływamy pierwsi wiec może to?? Za Smołdzinem jeszcze jeden jaz. W opisie jest, natomiast na mapce nie. Jest dosyć wysoki wiec decyzja- przenoska, nie ryzykowaliśmy. Zaraz za nim pozostałość po następnym ( ostatnim) jazie – jedynie duże bystrze z kamieniami – które z lewej strony „bierzemy” bez problemów. Dalej rzeka pośród łąk, potem zarośla i wierzby (Park Słowiński), ostatni mostek i jesteśmy przy jeziorze. Wraz z Justyną czekamy na pozostałych aby na jezioro wpłynąć wspólnie. Przy ujściu rzeki do jeziora głębokość trochę powyżej kostki – Justyna wyskoczyła i chlapała się w tej wodzie. A potem na zakończenie aby i ona wiedziała jak się holuje kajaki – przeciągnęła mnie przez te łachy. Jezioro nie jest głębokie. Wszyscy razem obraliśmy kierunek – lekko w prawo od kościoła – na przystań Orion. I oczywiście sprint – udało się nam być pierwszymi. Przywitał nas gwizdek bosmana i Grzegorz spacerujący po pomoście.
Tu mogę stwierdzić że ostatni posiłek z puszek szybko został wchłonięty, i po krótkim odpoczynku młodzież szybko regenerująca siły zaproponowała kąpiel. Przeprowadziłem więc wywiad środowiskowy i dowiedziałem się że w miarę ładna plaża znajduje się jakieś 500 m dalej, a tu przez trzciny nie warto się przeciskać. Zabraliśmy ręczniki stroje kąpielowe i ruszyliśmy, było warto. Pierwszy raz kąpałem się w takim jeziorze – 50 m od brzegu woda nie sięgała kolan a na jakichś 100 m gdzie dopiero można było od biedy pływać – wody było po pas. W dali widać było jakieś krowy stojące w środku zatoki i pewnie też szukały ochłody. Młodzież była zachwycona. Woda ciepła jak zupa, słońce grzało teraz przyjemnie bo po uszy siedzieliśmy zanurzeni w jeziorze. Nie chciało się wprost wychodzić z wody. Ups… ale ci co zostali w obozie przypomnieli nam o swoim istnieniu puszczając „pingi” na komórkę – trzeba było wracać. Do zdania był Ford w zakładzie Krysi a i nas czekała długa droga przez Koszalin do Kalisza Pomorskiego.
Pożegnania były gorące a my przepełnieni wrażeniami ruszyliśmy w drogę do domów.
Posłowie
Posłowie spisane przez Andrzeja S.
Trasa spływu trudna ale jednocześnie mająca specyficzny urok – dzikie krajobrazy, brak dużych miejscowości na szlaku i co najważniejsze – rzeki nierozreklamowane. A więc nasze dwa spływy (my i Zbyszek) plus Warszawiacy były dużym wydarzeniem w mijanych przez nas wioskach. A rzeki? – Bukowina zmuszająca do dużego wysiłku fizycznego a Łupawa – fizycznego i umysłowego. Wszak jest to rzeka zaliczana do górskich! Na Bukowinie – z powodu licznych mielizn – co niektórzy stosowali taktykę „jazdy na hulajnodze”. Przytrzymując się rękoma kajaka i odpychając się jedną nogą prześlizgiwało się nad licznymi łachami. Inni – jak to napisał Grzegorz – zabawiali się w burłaków i kajaki holowali. Ja pierwszego dnia uszkodziłem kajak na jazie i część odcinka płynąłem częściowo podtopiony. Na wodospadzie, tuż przed Oskowem – zaliczyłem z Justyną całkowite zatopienie. Po spławieniu kajaka przez próg wodospadu nie chciało mi się moczyć. Wymyśliłem więc, że stojąc na progu przysunę kajak bokiem pod wodospad i spróbuję wsiąść. Prawie się udało, ale w pewnym momencie spadająca z góry woda spowodowała przechył kajaka i dalej jego natychmiastowe zatopienie. Kąpiel przymusowa aby złapać kajak – dobrze, że wody było po pas. Razem z Justyną podciągnęliśmy kajak na mieliznę i dzięki temu udało nam się pozbyć wody. Na wodzie głębokiej nie mielibyśmy szans na pozbycie się wody i musielibyśmy czekać na osady będące za nami. Ze strat poniesionych w tej sytuacji to tylko kanapka Justyny – była chyba z tego zadowolona bo nigdy, gdy ze mną płynęła nie miała ochoty na drugie śniadanie. Na Łupawie zdarzały się sytuacje ekstremalne. Zawsze mieli je ci, którzy jako pierwsi pokonywali trudne przeszkody. Tak było z GS i Michałem przy ich wywrotkach. Chciałbym krótko opisać inną – mniej „groźną” sytuację. A było to na odcinku do Łupawy. Nasza grupa była rozproszona, więc w którymś momencie zatrzymaliśmy się aby poczekać na pozostałych. Gdy wszyscy już byli – ja z Asią powiedzieliśmy do AK żeby jako kierownik spływu popłynął pierwszy. I AK tak zrobił. Tylko, że przed nami było zwalone drzewo. Andrzej zawiesił się na nim i przy próbie przepchnięcia kajaka wleciał do wody. Zmoczył się tylko po pierś. My widząc co się dzieje ominęliśmy przeszkodę boczną odnogą. Śmiechu było co niemiara a AK długo to nam wypominał: „specjalnie mi kazaliście tam płynąć pierwszemu bo wiedzieliście, że tak będzie a sami popłynęliście bokiem i pozostawiliście mnie z tyłu….”. A na zakończenie kilka słów o sprzęcie. Grzegorz tego nie napisał wprost ale do miejscowości Łupawa kajaki klejone były po każdym etapie. Najpierw 2 w Oskowie, potem – tak jak napisał – 5 w Kozinie, następnie 4 we Flisowie i na koniec 3 w Łupawie. Dalej było już spokojniej (mniej głazów w nurcie) i jakoś „dociągnęliśmy” bez napraw do Gardna. Zdając sprzęt – kierowca był bardzo zdziwiony, że kajaki są całe i w komplecie (tylko połamane wiosła – sztuk 3).
Skład osobowy spływu:
1. Andrzej Kubat 9. Michał Skurczak
2. Joanna Kubat 10. Grzegorz Skurczak
3. Artur Kubat 11. Barbara Skurczak
4.Tomasz Kubat 12. Aneta Skurczak
5. Alina Kubat 13. Justyna Skurczak
6. Andrzej Skurczak 14. Robert Kulik
7. Piotr Skurczak 15. Katarzyna Fuszara
8. Tadeusz Skurczak
Kronikę napisał : Grzegorz Skurczak – Mikołów, jesień 2004
Opracowanie graficzne : Andrzej Skurczak – Piła, listopad 2004

Leave Your Comment