Kronika 2005

Górski charakter Słupii oraz brzydka pogoda nie załamały nas.

Prolog
Kierownikiem spływu na rzece Słupii był Robert Kulik, który wprowadził kilka wartych wspomnienia innowacji (o nich będzie mowa później). Wielką nieobecną naszej wakacyjnej przygody była ciocia Basia Skurczak, ku naszemu wielkiemu smutkowi nie dostała urlopu (ale za to na szczęście parę tygodni wcześniej przedłużono jej umowę o pracę). Szkoda, że nie mogła przyjechać ciocia Krysia Skurczak. Z terminem spływu zbiegł się przyjazd do Polski jej siostry – Jadwigi z synem Hubertem. Pojechała więc do Warszawy odebrać długo oczekiwanych gości. Z niewiadomych mi powodów nie przyjechała w tym roku także Kasia Fuszara. Rok 2005, a raczej wakacje, a uściślając dni między 16 a 24 lipca były wyjątkowe, a to z kilku powodów. Mianowicie pierwszy raz w historii naszych kajakowych wypraw nie udało się zrealizować zaplanowanej trasy, choć jak powiedziała moja mama: „ważniejsze, od nabijania kilometrów jest to, że jesteśmy razem przez te dni”. Szczera prawda, zwłaszcza, iż podstawową ideą stworzenia spływów było właśnie to, że możemy choć raz w roku się spotkać i pobyć ze sobą.
Wracając do poprzedniego wątku, kajakowanie było też niezbyt udane ze względu na złą pogodę utrzymującą się przez większość dni. Na plus można zapisać wyprawę (po zdaniu kajaków) do Malborka. Akurat w tym czasie odbywało się tam tzw. „oblężenie Malborka”. Na weekend nowoczesne miasto przenosiło się w czasy średniowieczne. Byliśmy świadkami inscenizacji oblegania i szturmów na stolicę państwa krzyżackiego przez wojska Jagiełły. Jak mówi historia próba zdobycia zamku nie powiodła się. Będę mówił o tym jeszcze na dalszych stronach tej kroniki. Tymczasem przenieśmy się wspomnieniami do beztroskich czasów wakacji.
Sobota 16.07.2005 Gowidlino – Sulęczyno
Był piękny sobotni ranek. Wszyscy wstaliśmy wcześnie, ale z uśmiechami na twarzach. Przed nami otwierała się perspektywa zobaczenia znajomych twarzy, wieczornych ognisk i „tankowania” (wody przez dziurawe kajaki). Zbiórka została wyznaczona na godzinę 1000, toteż wyjechaliśmy parę minut przed godziną 900. Razem z nami jechała Marzena, Robert i Michał, który zdecydował się zostawić swój samochód w naszym garażu w Boninie. Podróż minęła bez jakichś szczególnych wydarzeń, wartych wzmianki. Kiedy dotarliśmy do miejscowości Gowidlino i wąskimi, bocznymi uliczkami dojechaliśmy do jeziora okazało się, że przybyliśmy na umówione miejsce jako pierwsi. Nie spełniło się tym razem powiedzenie „historia lubi się powtarzać”, wręcz przeciwnie. Po raz pierwszy od początku naszych przygód z kajakami spóźnił się wujek Andrzej z rodziną (do tej pory zawsze my docieraliśmy po czasie). Razem z nim jechał wujek Grzegorz z dziewczynami (oczywiście w innym samocho-dzie), który gościł w Pile w piątek. Wszyscy przywitaliśmy się wśród narzekań na spóźnienie, ale równocześnie z radością, w końcu z niektórymi osobami nie widzieliśmy się prawie rok. Nadszedł w końcu moment, jak każe siedmioletnia już tradycja, rozdania pamiątkowych znaczków. W tym momencie kierownik zabłysnął. Ze swojego samochodu wyjął białe koszulki z nadrukiem na plecach „VII rodzinny spływ kajakowy Słupia 2005”. Każdy dostał jeden egzemplarz w odpowiednim rozmiarze. Według mnie pomysł bardzo dobry, mam nadzieję, że stanie się nieodłącznym elementem naszych corocznych wypraw.
Podczas gdy podziwialiśmy koszulki nadjechały kajaki. Szybko się z nimi uwinęliśmy, po chwili stały już na „plaży” (jeśli można to nazwać plażą, bo o ile dobrze pamiętam była to udeptana trawa). Od chłopaka, który dostarczył nam nasze „łódki” dostaliśmy „prezent od firmy”. Po raz pierwszy dano nam sprzęt do klejenia kajaków oraz do ich zabezpieczenia – walizeczka zawierała też stalową linkę i kłódkę. Przez to firma zrobiła wrażenie solidnej i dbającej o klienta. Jednak owa walizeczka zawierała zbyt małą ilość maty szklanej, żywicy i utwardzacza. Odpowiednie materiały do naprawy kajaków trzeba było dokupić. Z tą firmą wiąże się jeszcze jeden ciekawy szczegół. Posiada ona stronę internetową o niezbyt skomplikowanym adresie, jak to określił Piotrek, prostszego nie można było wymyślić – www.kajaki.pl. Po rozładowaniu kajaków starszyzna zaczęła się zbierać. Trzeba było przerzucić samochody do Sulęczyna. Kucharzem i rozbijaczem namiotów został Andrzej Kubat. W czasie kiedy kierowcy pojechali w trasę reszta rozsiadła się na plaży i gawędziła smarując się w międzyczasie kremem. Kilka co bardziej aktywnych osób dla zabicia czasu postanowiło zagrać w siatkówkę. Trzeba było wykorzystać to, że tuż obok nas wisiała rozpięta siatka. Na spływach nigdy nie wiadomo czy trafi się jeszcze boisko. Grało się bardzo przyjemnie, niestety do czasu. W pewnej chwili spadły mi z nosa okulary. Patrzę na nie i widzę (a jednak mimo, że nie miałem szkieł) brak śrubki! Zausznik mi odpadł, co tu zrobić? Na szczęcie wszyscy pospieszyli mi z pomocą i po chwili kilka osób chodziło na czworaka, z nosem przy ziemi szukając zguby. Było to jednakże szukanie igły w stogu siana. Nie znaleziono jej.
Musiałem całość trasy płynąć prawie na ślepo, dobrze że praktycznie cały pierwszy odcinek był jeziorami. Na rzece mógłbym nie widzieć kamieni i zatopionych konarów. Ktoś może mi przy okazji zarzucić zbytnie rozpisywanie się, a nawet pisanie rzeczy zbędnych, ale chcę po prostu aby moja kronika zawierała, oprócz opisów i faktów, kilka słów ode mnie.
Wracajmy jednak nad jezioro Gowidlińskie, a konkretnie nad kawałek zieleni na jednym z jego brzegów. Widzimy wjeżdżający samochód prowadzony przez ciocię Marzenę. Taty nie ma wśród nich – został na biwaku. Kierowcy wysiadają z wozu i zaczynają przygotowywać się do odpłynięcia. Ciocia Marzena niestety żegna się z nami – wracała do Koszalina. Trasa tego pierwszego dnia nie była specjalnie trudna, tylko kilka kilometrów (dokładnie 11,6) i to głównie jeziorami. Dodatkowo świeciło słońce, więc płynęło się przyjemnie. Po paru godzinach przebieraliśmy się już w namiotach i jedliśmy obiad. Przez ten cały czas bardzo dokuczał mi brak okularów. Spytałem się taty co robić. Dostałem trochę pieniędzy i misję odszukania zegarmistrza. Pokręciłem się chwilę po wiosce, ale owego zakładu nie znalazłem. Kiedy byłem z powrotem w obozie dostało mi się za nieudolność. Ktoś inny (nie pamiętam kto) poszedł zapytać, czy w Sulęczynie jest zegarmistrz. Po krótkiej rozmowie z tubylcami dowiedział się, że takiego zakładu nie ma w wiosce. W tej sytuacji wujek Grzegorz postanowił mi pomóc. Z okularów cioci Basi wykręcił śrubkę i spróbował przykręcić zausznik. Nie mieliśmy szczęścia – śrubka miała za mały łepek. Ale od czego jest głowa – po chwili namysłu wujek wykroił z puszki po piwie nieduże kółko, które posłużyło jako podkładka. W ten sposób okulary zostały naprawione (i w takim stanie przetrwały do dzisiaj).
Kolejnym problemem był dziurawy materac Aliny, na szczęście szybko go sklejono. Mama poszła sprawdzić o której jest msza w sobotę. Po niedługim czasie przyszła i powiedziała, iż można iść do kościoła jeszcze dzisiaj, według niej msza miała rozpocząć się o 18.00. Tata z wujkiem Robertem poszli sprawdzić wiarygodność tej wiadomości. Okazała się ona wątpliwej jakości, chociaż msza rzeczywiście była o wpół do siódmej, tyle że w kościele w pobliskich Wąsiorach. Podczas spacerów ulicami Sulęczyna ktoś „wyczaił” gdzie jest boisko do siatki. Byli to prawdopodobnie Ela z Szymonem, którzy wzięli ze sobą rolki i poszli razem pojeździć. Zebraliśmy ekipę i poszliśmy na boisko szkolne zagrać mecz. Po przeciwnych stronach siatki stanęli odwieczni wrogowie (ale tylko jeśli chodzi o grę w siatkówkę) to znaczy „młodzi” i „starzy”. W obozie zostali Piotrek (chyba spał) i wujek Andrzej. Mecz był zacięty – mimo wygranej „młodych” w pierwszych dwóch setach, „starszyzna” zdołała doprowadzić do remisu, o wszystkim miał zadecydować tie-break. Nie ustaliliśmy przed meczem o co gramy, ale nikt nie potrzebował tego rodzaju motywacji. Graliśmy o prestiż i to wystarczyło. Królami zostaliśmy my, czyli młodzież, wygraliśmy ostatni set, może dzięki odrobienie szczęścia, może dzięki lepszym umiejętnościom albo po prostu wiek robi swoje i weteranom zabrakło sił oraz kondycji w piątym secie. Kiedy wracaliśmy do obozu było już dobrze po południu. Do wieczora nie działo się nic ciekawego – trochę poodbijaliśmy piłkę, zjedliśmy coś, czy po prostu rozmawialiśmy i snuliśmy się po polu biwakowym. Z nadejściem pory wieczorowej rozruszaliśmy się trochę i tak część z nas zasiadła do brydża, a niektórzy poszli zabawić się w pubie „Maraska”. Ela, Szymon, Piotrek i Michał powiedzieli, że wstąpią tam na godzinkę – wrócili późno w nocy. Wspomnę jeszcze jedno wydarzenie dzisiejszego dnia, bardzo niewesołe zresztą – Ela podczas jazdy na rolkach upadła i mocno zraniła sobie nogę. Do końca spływu rana jątrzyła się i nie chciała się goić.
Niedziela 17.07.2005 Sulęczyno – Soszyca
Kiedy otworzyłem rano wejście do namiotu i wystawiłem nogi na zewnątrz poczułem nieprzyjemny chłód i wilgoć. Gdzieś między 7.00 a 7.30 padał deszcz. Ciemne chmury przesuwały się po niebie i nie wróżyły nic dobrego, szczególnie że dzisiaj była niedziela i trzeba było iść do kościoła. Świątynia była w remoncie, wiec perspektywa stania na deszczu nie wydawała się zbyt ciekawa. Msze rozpoczynano o godzinach 8.30 oraz 11.30. Pogoda nas jednak oszczędziła, mimo sporego zachmurzenia nie padało. Mama chciała zostać w Sulęczynie, ale większość stwierdziła, że lepiej będzie jeśli dzisiaj popłyniemy. Posprzątano po śniadaniu i powoli zaczęto się pakować w lekko padającym deszczu. Ze względu na zmienną pogodę postanowiono przetransportować kierowców i szybko rozstawić namioty na następnym biwaku. Zabrali ze sobą Justynę, która miała pomagać wujkowi Andrzejowi w przygotowywaniu i pilnowaniu obozu podczas gdy As będzie odwoził kierowców. Tymczasem my pograliśmy w siatkę i ponudziliśmy się zanim oni wrócili. W końcu ( o 13.30) wypłynęliśmy w trasę, a była ona trudna, zwłaszcza pierwsze paręset metrów. W korycie rzeki znajdowało się mnóstwo kamieni, których nie można było ominąć, raz ze względu na ich ilość, a także silny nurt, który nie dawał nawet czasu na myślenie. Kajaki przeszły ciężką zaprawę – po przeglądzie w obozie trzy trzeba było kleić (uszkodzone były te, w których płynęli Tomek z mamą, Grzegorz z Anetą i Robert z Tadzikiem). Dalej nie było dużo łatwiej, spotykaliśmy mnóstwo kamieni, drzew, jazów. Spotkaliśmy także parę 0,5 metrowych spadków. Często trzeba było wysiadać z kajaka i przeciągać go po zwalonych pniach. W pewnym momencie Michał przesiadł się do najbardziej uszkodzonego kajaka. Płynął sam (Justyna gospodarowała razem z wujkiem w obozie) w ,,Titanicu”, dlatego że jako singiel mniej ważył i przez to nie nabierał tyle wody. Wujek Grzegorz pytany ciągle o dystans jaki pozostał do bazy odpowiedział: ,, Jeszcze tylko 8 kilometrów”. Wstąpiła w nas nadzieja, trasa była przecież taka trudna, a w dodatku niektórym przeciekały kajaki. Niestety wujek popełnił pomyłkę, po przepłynięciu około 3 km stwierdził, że to dopiero od tego miejsca jest 8 km do końca. Skutkiem tej wypowiedzi był ogólny upadek ducha. Pamiętacie jak byliśmy wtedy przemoczeni po ciągłym wyskakiwaniu do wody, żeby przeciągnąć kajak po lub pod drzewem, a w dodatku dręczył nas okropnie głód. Nie zrobiliśmy kanapek, a jedynym posiłkiem który miał nas utrzymać przy życiu było śniadanie (podczas płynięcia zjedliśmy chyba tylko po batonie – bodajże ,,Lionie” – ale nie jestem co do tego pewny, może było to w inny dzień). W najgorszej sytuacji znalazł się Piotrek. Wstał tego dnia o 1200 i nie zdążył zjeść śniadania. Nie wiem jak wytrzymał do 1930 (o tej godzinie byliśmy dopiero w obozie), chociaż był nieco wcześniej, bo ,,załapał się na przyczepę”. Chodzi o to, iż trasa wynosiła 18 km do elektrowni. Dalej musieliśmy przetransportować nasze kajaki do obozowiska, przecież nie będziemy ich nieśli 2 km. Były dwie możliwości transportu. Można była wybrać faceta u którego nocowaliśmy w Sulęczynie albo miejscowego rolnika mieszkającego koło elektrowni w Strudze. Starszyzna wynajęła tego drugiego. Kiedy dopłynęliśmy do celu to załadowaliśmy kajaki na przyczepę. Część (w tym wspomniany Piotrek) usiadła obok łódek i nie musiała iść na piechotę do obozu. Rolnik wytłumaczył, że pojedzie ,,bez las, bez most”, a tym co nie zmieścili się na przyczepie poradził udać się pieszo wzdłuż kanału. Spacer nie okazał się aż taki długi – kiedy dochodziliśmy do biwaku ciągnik właśnie odjeżdżał. Nie muszę chyba pisać, iż wszyscy rzucili się na jedzenie i jak najprędzej przebrali się w suche ubrania. Później wzięliśmy dwie taczki drewna od właściciela pola, rozpaliliśmy ognisko no i standardowo był brydż, gitara i śpiew. Póki nie było jeszcze ciemno wujek Andrzej (który łowił już wcześniej), Grzegorz, Tadzik i Tomek poszli na ryby. Jedynym, który dzisiejszej nocy nie spał, a raczej spał bardzo krótko był mój tata. Mimo stwierdzenia przez Grzegorza i Roberta, że nie ma takiej potrzeby postanowił pilnować obozu do 3.30. Położył się do łóżka, chociaż bardziej pasowałoby stwierdzenie ,,na materac”, kiedy na dworze robiło się już jasno.
Poniedziałek 18.07.2005 odpoczynek w Soszycy
Ten dzień został wyznaczony na odpoczynek. Do pozostania w Soszycy zmusiły nas uszkodzone kajaki. Należało je pokleić (cztery przeciekały), a żeby tego dokonać musiały być suche. Myślałem, że jak nie płyniemy to będziemy mogli dłużej pospać, ale gdzie tam. Mama jak tylko wstała zaczęła wszystkich budzić. Niewyspany wyszedłem z namiotu i udałem się w stronę stolika z jedzeniem. Zauważyłem nieobecność wujka Grzegorza, wyjaśniono mi, że łowi ryby. Jakoś przed południem byłem w gospodarstwie naprzeciwko naszego obozu po drewno. Tomek przywiózł jeszcze jedną taczkę pod wieczór, toteż drewna nam nie brakło i ognisko paliło się praktycznie przez cały dzień. Ktoś wpadł na pomysł pójścia nad jezioro. Wahałem się przez chwile, ale po krótkim namyśle dołączyłem do Justyny, Anety, Aliny, Eli i Szymona. Mieliśmy dojść do jakiegoś dużego jeziora oddalonego o ok. 4 km (o ile dobrze pamiętam), ale po niezbyt długim marszu zobaczyliśmy niedaleko asfaltówki, którą szliśmy, małe jeziorko po lewej stronie. Tuż obok drogi był niewielki parking. Były tam ustawione tablice informacyjne, które opisywały rzadką roślinność występującą w tych jeziorach (po prawej stronie też zobaczyliśmy zbiornik wodny tyle, że mniejszy i bardziej oddalony od drogi). Według mapki – znajdującej się na jednym z opisów – znaleźliśmy się nad jeziorami lobeliowymi (nazwa rośliny tam rosnącej). Nie zobaczyliśmy na żadnej z tablic zakazu kąpieli, więc poszliśmy się wykąpać. Po drodze do wody (jakieś 150 metrów) objedliśmy się jagoda-mi, których było tu w bród. Jeziorko okazało się krystalicznie czyste i sprawiło wrażenie nietkniętego przez człowieka (żadnych kładek, plaży, czy pomostów). Zaraz, zaraz czy my nie jesteśmy w jakimś rezerwacie? – to pytanie pojawiło się w naszych głowach. W końcu tuż obok drogi rosło pełno jagód i nikogo poza nami nie było w pobliżu. Jednak, żadnych zakazów wejścia i kąpieli nie było. Popływaliśmy trochę (Ela tylko myła głowę, bo nie chciała zamoczyć rany), a w drodze powrotnej znów była przerwa na jagody. W czasie, kiedy my chłodziliśmy się w wodzie Michał. Grzegorz, Robert i Andrzej (Skurczak) pojechali do Bytowa po matę szklaną i żywicę epoksydową, żeby naprawić kajaki. Do miasta było bardzo blisko (chyba 12 km) toteż sama podróż nie zajęła dużo czasu – zdecydowanie więcej trzeba go było poświęcić na klejenie. Przed obiadem Tadzik z Szymonem jeździli na rolkach ulicami Soszycy. Ustaliliśmy, że zagramy mecz w siatkówkę, jak tylko zjemy. Młodzież od razu po posiłku ruszyła na boisko, starszyzna czekała na ryby, które smażył wujek Grzegorz (ale nie wiem czy one były na obiad, czy jako „deser”). Spotkaliśmy dwie miejscowe dziewczyny (prawdopodobnie były tu na wakacjach), spytały się czy mogą grać, a my odpowiedzieliśmy twierdząco. Po chwili dotarła starszyzna, ale bez taty. Nie udało się zagrać rewanżu, klasyczne składy uległy przemieszaniu. Do dorosłych doszła Alina (na jeden mecz) i Tadzik. Nasza drużyna powiększyła się o dwie dziewczyny. Boisko było piaszczyste, trudno się wybić z takiego podłoża (ale za to można grać z poświęceniem), dlatego obniżyliśmy nieco siatkę. Pierwszy mecz wygrała młodzież 3:0, a drugi starszyzna także 3:0. Podczas gry wydarzyła się pewna niezbyt miła historia. Mianowicie piłka przeleciała nad płotem, a następnie wylądowała obok groźnego psa. Na szczęście mogliśmy grać dalej, bo przyszedł jego właściciel i podał naszą zgubę. Po powrocie na biwak część poszła umyć się w rzece, a dziewczyny, mama, Szymon, Robert i Grzegorz wybrali się nad jezioro (te nad którym byliśmy wcześniej). Jak znam mamę, to pewnie bardziej skusiły ją opowieści o jagodach niż możliwość kąpieli. Eli nie puścił wujek Andrzej, a to ze względu na zranioną nogę. Około obiadu, nie pamiętam czy przed meczem, czy może później, w każdym nieco po południu przyjechały do Soszycy dwie grupy spływowiczów. Pierwsza była sporą, niemiecką ekipą (16 kajaków), a w skład drugiej wchodziły dzieci w wieku gimnazjalnym i uczęszczające do podstawówki wraz z dwoma instruktorami – mieli tzw. „jedynki”. Nie chodzi tu o stopnie w szkole, ale o wielkość kajaków. Do wieczora nic ciekawego się nie działo. Wujek Grzegorz był drugi raz na rybach, a kiedy zapadł zmrok graliśmy przy ognisku w mafię. Dzień ten był dobry ze względu na możliwość odpoczynku, naprawy łódek oraz dlatego, że nie padał deszcz – przeszedł bokiem.
Wtorek 19.07.2005 Soszyca – przystań kajakowa nad j. Głębokim
Skończyło się dzisiaj obijanie, trzeba było płynąć dalej, zwłaszcza że kajaki zostały poklejone. Złożyliśmy namioty, przyrządziliśmy kanapki i przyszykowaliśmy się do drogi. Przed nami wypłynęła kolejna grupa dzieci w jednoosobowych kajakach (którą później wyprzedziliśmy, nie wiem gdzie kończyli – nie spotkaliśmy ich nad jeziorem Głębokim). Dyżurował Robert, a zanim odwiózł kierowców z powrotem zdążyły podenerwować nas muchy, które latały tu w wielkich ilościach (także poprzedniego dnia dały się nam we znaki). Wypłynęliśmy w trasę o 11.30. Nie była jakoś specjalnie trudna, ani długa trasa – dystans „do zrobienia” wynosił 16 km. Kłopoty sprawiały jedynie drzewa leżące w poprzek rzeki. Należało często wysiadać z kajaka lub chować się w środku. Próbowało trochę padać, ale deszcz tylko kilkakrotnie pokropił przez chwilę. Nasza grupa znacznie się rozciągnęła i podzieliła na podgrupy. W jednej płynąłem ja z Piotrkiem, Aliną, tatą, Elą i Szymonem. Tym ostatnim nie dość, że przeciekał kajak to w dodatku Szymon połamał pióro i Ela musiała wiosłować pagajem (wiosło można było rozkręcić na dwie połowy). Koło Gołębiej Góry (przy moście Bytów-Słupsk) biwakowali Niemcy (ten spływ z wczorajszego dnia). Mieli 16 kajaków. Byli to niedoświadczeni harcerze, którzy wolno pokonywali przeszkody i nas spowalniali. Jak w takiej sytuacji mieliśmy dogonić pozostałych? Zaczekali oni jednak na nas. Spotkaliśmy się koło rozwidlenia rzeki. Stamtąd było już tylko 0,5 km do jeziora, a później około kilometra do obozu. Po wpłynięciu na zbiornik wodny pojawiły się błyskawice, a tuż po przybiciu do brzegu zaczął padać deszcz, który ustał dopiero wieczorem. Biwak był charakterystyczny – centralnym punktem była wysoka, drewniana wieża, gdzie mogliśmy rozpalić ognisko – w innym miejscu było to zabronione. Po oględzinach kajaków nie mieliśmy wesołych min, trzy nadawały się do naprawy. Przygody spotkały nie tylko tych co dzisiaj płynęli. Robert opowiedział nam historię, która wydarzyła się kiedy rozbijał obóz. Przyjechał do niego pracownik Służby Leśnej i powiedział, że tu nie wolno rozstawiać namiotów. Wujek zaczął mu tłumaczyć, iż sprawę biwakowania w tym miejscu załatwiliśmy w maju oraz w dniu wczorajszym potwierdziliśmy telefonicznie z kimś z nadleśnictwa (po objeździe, który odbył się w maju, Grzegorz zadzwonił do nadleśnictwa i wszystko ustalił). Pracownik Służby Leśnej nie był do końca przekonany o prawdomówności wujka Roberta. Wykonał telefon do leśniczego i sprawa się wyjaśniła. Życzył miłego dnia i odjechał. Tymczasem deszcz nie ustawał. Kryliśmy się pod drewnianym daszkiem dającym z minuty na minutę coraz gorsze schronienie. Dach zaczynał przeciekać. Wujek Robert wyciągnął pawilon z bagażnika któregoś z samochodów. Po rozłożeniu metalowego szkieletu okazało się, że brakuje dachu – mieliśmy tylko trzy ściany. Wystarczyło jednak trochę pomyśleć. Z dwóch ścian zbudowaliśmy dach, a trzecią ustawiliśmy od tej strony, od której najbardziej zacinał deszcz. Tego dnia kilka osób wybrało się na ryby. Wujek Andrzej z Robertem popłynęli kajakiem, a Grzegorz ubrał wodery i łowił zaszyty w trzcinach. Za jakiś czas przyjechał chłopak na motorze, sprawdzał czy ktoś nie kłusuje (na tym akwenie trzeba było wykupić specjalne zezwolenie). Nikogo nie znalazł, zapytał się tylko czy ciepła woda i odjechał. Wieczorem oczywiście grano w brydża, młodzi zagrali parę rozdań przed starszymi, ale bez zapisu. Na zakończenie dnia chciałbym wrócić do niemieckiej grupy. Przypłynęli jakiś czas po nas. Nie rozstawili żadnych namiotów – rozpięli jedynie duże pałatki, które przymocowali do gałęzi drzew i pod nimi spali. Jak na harcerzy przystało, przed jedzeniem ustawiali się w kolejkę do jedzenia, a kiedy zapadał zmrok drużynowy zrobił apel (około 2200). Po apelu młodzież zasnęła pod drzewami, pod zadaszeniem z pałatek.
Środa 20.07.2005 nadal nad j. Głębokim
Tego dnia mieliśmy kolejny dzień przerwy. Kajaki trochę przeciekały, a poza tym namioty były mokre – nie nadawały się do zwinięcia i przeniesienia na kolejny obóz. Dwa dni wcześniej skończyły nam się materiały do klejenia kajaków, więc należało kupić nowe. Gdzieś w południe Robert, tata, Michał i Piotrek pojechali do Bytowa po niezbędne rzeczy do naprawy kajaków. W drodze powrotnej zatrzymali się w Gałęzowie, pobliskiej wiosce i kupili tam artykuły spożywcze, które powoli zaczynały nam się kończyć. Ela z Szymonem też byli w tej wiosce, tyle tylko, że udali się tam pieszo (jakieś 2 km). Opiszę co jeszcze działo się tego dnia, ale nie zachowam kolejności czasowej. Dziewczyny, czyli mama, Justyna i Aneta poszły zbierać jagody. Z nazbieranych owoców Ela i Szymon robili wieczorem naleśniki z twarogiem i jagodami – były pyszne. Zawitał do nas leśniczy, porozmawiał chwilę z wujkiem Grzegorzem, który pojechał później z Tomkiem i zakupił dwa zezwolenia na jednodniowy połów w jeziorze. Mogliśmy łapać na cztery wędki. Połowiliśmy trochę, ja z Tadzikiem z brzegu, a Tomek, wujek Andrzej, Robert i Grzegorz z kajaków. Połowy były marne. Wcześniej były klejone nasze kajaki. Niemiecki spływ ruszył w dalszą trasę, ale nie zostaliśmy sami na biwaku. Dołączyły do nas kolejne dwa spływy. Cały dzień wiał mocny wiatr, który ustał dopiero pod wieczór, tylko że wtedy zaczęło padać (i jak w takich warunkach mają schnąć namioty). Część poszła się wykąpać w strugach deszczu. Rozpaliliśmy ognisko w baszcie – zrobiło się tam ciepło i przytulnie. To zwabiło wszystkich do środka (zwłaszcza, że na dworze było zimno i mokro). Piekliśmy kiełbaski, a w tle leciały dźwięki wydawane przez gitarę wujka Grzegorza, bądź innego gitarzystę z drugiego spływu. Atmosfera wytworzona w środku nie pozwalała na opuszczenie tego miejsca – późno poszliśmy spać (chociaż ja zwinąłem się szybko).
Czwartek 21.07.2005 dalej nad j. Głębokim
Namioty wskutek ciągłych opadów deszczu nie mogły wyschnąć. Tego dnia pogoda nie chciała ulec poprawie i nadal nas nie rozpieszczała. Było bardzo zimno, a temperaturę obniżał dodatkowo mroźny wiatr. Cały czas byliśmy grubo ubrani, raczej nie zdejmowaliśmy kurtek i siedzieliśmy z posępnymi minami przy stole pod daszkiem. Jakież było nasze zdziwienie, gdy z namiotu wyszedł Piotrek. Nie miał on nic na sobie, oprócz spodenek. Nie wiem jak mógł wytrzymać w tych warunkach tak skąpo ubrany. Jeden ze spływów ruszył w dalszą trasę, a drugi pozostał z nami na biwaku, ale żeby „wyrównać straty” dopłynęła kolejna ekipa. Wujek Grzegorz wpadł na pomysł popłynięcia pod prąd Słupią i wpłynięcia na jej lewy dopływ (jeziorem około 1,5 km, a rzeką 0,5 km do rozwidlenia, gdzie czekali na nas przedwczoraj, aż dopłyniemy). Ta rzeczka nazywała się Bytowa (starorzecze Słupi). Mieliśmy nią dotrzeć do Zalewu Cicha Woda. Wypłynęliśmy w pięć kajaków – ja, Ela, Tadzik, Szymon i Piotrek. Po pewnym czasie ujrzeliśmy coś na kształt śluzy czy tamy z długim wałem po obu stronach. Po drugiej stronie tamy płynęła według mapy Stara Słupia. Nad zalewem znajdował się opuszczony domek Można było tam wejść po betonowych schodkach, lecz nie wiem co się tam znajdowało. Ela i Szymon wymyślili plan – przenieść kajaki przez nasyp i kontynuować spływ ową rzeką. Poszli sprawdzić jak ona wygląda. Okazało się, że to strumyczek szeroki na jeden kajak. Nie załamali się tym, postanowili płynąć dalej (w lewo od śluzy). Stwierdziłem, że nie dam rady i zaproponowałem powrót. Tak też zrobiliśmy. Nasza wyprawa trwała około czterech godzin. Grzegorz, Robert i Tomek zamiast pływania wybrali łowienie ryb. Pojechali na stawy hodowlane na pstrąga. Tomek i kierownik złapali po szczupaku, a Grzegorz pięć karasi. Wszystkie ryby wypuścili, przecież przyjechali na połów pstrągów. Podczas połowów cały czas lało (a byli tam trzy godziny). Dobrze, że nie musieli nic zapłacić za połowy. Zapłatę należało uiścić jedynie wtedy, kiedy złapało się pstrąga (11 zł za kg). Spływ, który dopłynął rozpalił ognisko koło namiotów. Wujkowie Robert i Grzegorz poszli ich upomnieć. Grzegorz powiedział, że sam jest ze Służby Leśnej, ale jest na urlopie, ale jak przyjedzie leśniczy to wypisze im mandat za rozpalanie ogniska poza terenem dozwolonym. Posłuchali się – zgasili ognisko i przenieśli się do baszty. Nanieśliśmy tam sporo drewna i wieczorem suszyliśmy się przy nim. Wewnątrz baszty oprócz miejsca na ognisko, stały tam ławy i stoły drewniane. Dziewczyny i Szymon grali przy stole w kierki. Ze względu na marną pogodę nie było dzisiaj gry na gitarze, a w brydża starszyzna grała bardzo krótko. Nastąpił ogólny upadek morale (tylko nieliczni zachowali jeszcze chęć dalszego płynięcia – np. Michał). Wszyscy szybko poszli spać. Wyjątkowe w ten dzień było dla nas (dla mnie i Tomka) otrzymanie prezentu na 18-ste urodziny. Wujek Andrzej samodzielnie wykonał dla nas „Zestaw ratunkowy” zawierający papierosa, zapałkę oraz draskę, wódkę i prezerwatywę. Napis obok nich głosił: „W razie potrzeby zbij szybę”. Od innych też dostaliśmy prezenty (niekoniecznie tego dnia), w dodatku praktyczne, bo mieszczące się w kieszeni. Nie daliśmy się namówić wujkowi Andrzejowi na browarka, który do końca spływu dogadywał nam z tego powodu. Nie martw się wujku, za rok kolejny spływ, a może uda się wcześniej.
Piątek 22.07.2005 j. Głębokie
Kolejny dzień, który nie przynosi zmiany pod względem pogody. Przybyliśmy tutaj we wtorek, a jest już piątek. Jedna ekipa zaczęła się zbierać do dalszej drogi (ta co przypłynęła przedwczoraj). Deszcz nie dawał żadnych szans namiotom na wyschnięcie. Długotrwałe opady, oprócz „szkód” fizycznych, czyli moczenia nas i naszych rzeczy spowodowały znacznie większe problemy. Załamały się nasze morale, które już wczoraj nie były dobre, nastąpił ogólny upadek ducha. Niektórzy zaczęli wysuwać propozycję spakowania się i rozjechania do domów. Perspektywa udania się po spływie do Malborka na „oblężenie” coraz bardziej zaczęła się oddalać. Nikt nie miał zbytniej ochoty tam jechać, woleliśmy wcześniej wrócić do do-mów (oczywiście nie wszyscy podzielali tą opinię). Tu wtrącę parę słów napisanych przez Wujka Roberta: „Ze względu na intensywne opady deszczu w środę i w czwartek niektóre osoby, a w szczególności AK i AS namawiały pozostałych do wyjazdu do domu już w piątek. Opcja wyjazdu do Malborka obniżała się niebezpiecznie ku zeru. Główni oponenci (tzn. ja z Asią) staraliśmy się wybić z głowy pozostałym uczestnikom szybszy wyjazd do domu. Najważniejszym argumentem było to, że mając urlop lepiej go spędzić nawet w deszczu, ale jak najdalej od domu, znajomych, sąsiadów – na świeżym powietrzu. Napisałem nawet SMSa do Marzeny aby weszła na stronę http://meteo.icm.edu.pl/ i sprawdziła prognozę pogody na sobotę i niedzielę w okolicach Bytowa i Malborka. Odpowiedź Marzeny była zadowalająca słońce, słońce, słońce…
Najważniejsze, że udało się nam zapobiec gwałtownej ucieczce pesymistycznych uczestników spływu do domu.”
Ela i Szymon byli pierwszymi „dezerterami” w naszej ekipie. Nie opuszczali nas ze względu na pogodę. Mieli wyjechać niedługo do Włoch i już przed spływem było ustalone, że nie zostaną do końca. Około godziny 12.00 dwóch Andrzejów pojechało ich odwieźć. Przez długi czas nie wracali, toteż pojawiły się pogłoski, że zostali w Słupsku i zjedli sobie ciepły obiad, ale tata zdementował te plotki, powiedział mi, iż nie jedli nic w mieście. Mniej więcej w tym samym czasie (chociaż nie pamiętam, czy było to przed, czy po obiedzie) Piotrek wsiadł do kajaka i popłynął się poopalać. Chwilę potem ja z Tadzikiem i Michałem ruszyliśmy za nim. Postanowiliśmy wybrać się na prawą stronę jeziora (rzeka Słupia wpływała z lewej strony) do zamku wodnego. Niestety płynęliśmy pod wiatr, a wiadomo jak ciężko jest wiosłować przy wietrze wiejącym w twarz. Dodatkowo nadciągnęły czarne chmury. Piotrek zwinął się do obozu, a my wkrótce zrobiliśmy to samo. Piotrek wrócił już wcześniej – nie chciał płynąć do zamku. Gdzieś około godziny 16.00 zapakowaliśmy się do dwóch samochodów (do Skody i Citroena) i udaliśmy się nad stawy, na pstrągi. Po niedługim czasie Tata, wujek Andrzej i Tadzik odjechali z powrotem do obozowiska. My (czyli ja, Tomek, Robert i Grzegorz) łowiliśmy dalej. Było dużo przyjemniej niż wczoraj – praktycznie w ogóle nie padał deszcz (raz tylko próbowało pokropić). Tomek złapał 3 szczupaki (wszystkie wypuścił, a jeden zerwał mu się). Również dwa pstrągi zerwały mu się. W międzyczasie przyszedł właściciel stawów i powiedział, żeby złowione karasie wrzucać do podstawionego pojemnika. Zostawił zarzuconą wędkę. W pewnej chwili wujek Robert zauważył, że spławik na wędce właściciela stawów szaleje, więc podbiegł i zaciął. Niestety pstrąg urwał się. Wujek Grzegorz złapał na muchę jednego pstrąga. Niechcianych karasi nałapaliśmy za to mnóstwo. Jak wracaliśmy to dokupiliśmy jeszcze 5 pstrągów. Podczas naszej nieobecności Tadzik (który wcześniej wrócił), Michał i mama wsiedli do kajaków i popłynęli do zamku wodnego. Według ich relacji wyglądał jak kościół. Tata poszedł rozpalić ognisko w baszcie. Jednak nikt od nas nie poszedł do baszty, za to inna ekipa rozgościła się tam. Wujek Grzegorz wprawnie i sprawnie przygotował pstrągi. Było już późno, prawie 21.00, zaczynało się ściemniać. Po kolacji, jak to zwykle bywa na spływach, zebrała się grupka osób na grę w brydża. Większość dzisiaj nie siedziała długo, szybko poszła spać.
Sobota 23.07.2005 j. Głębokie – Łysomiczki, przejazd do Malborka
Ostatni dzień spływu, zarazem „najdłuższy”. Notatki z jego przebiegu zajęły w zeszycie cztery strony (razem z niedzielą, która tu będzie epilogiem, zaś średnia to mniej więcej po dwie strony). Prawie równie dużo miejsca zajął mi dzień czwarty. Co ciekawe pierwszy dzień mam w notatniku na jedną stronę, a rozwlekłem go tak, że pisałem go chyba na trzy, cztery podejścia zanim skończyłem i zdaje się, iż pod względem długości przebije go tylko ostatni dzień (zobaczcie też jak mało „podkolorowałem” wtorek, właściwie sam suchy opis, a miałem go na nieco ponad trzy strony w zeszycie, a w kronice nie zajmuje aż tyle miejsca). Wujek Grzegorz na śniadanie przygotował pstrąga, którego złapał wczoraj oraz usmażył pięć kupionych. Podzielił go na kilka części tak, że wiele osób mogło się najeść. Zdecydowano, mimo protestów niektórych osób, iż ostatniego dnia trzeba popłynąć (do tej pory zrobiliśmy dopiero trzy odcinki). Piotrek stwierdził, że musi mieć przynajmniej jeden dzień wolny przed pójściem do pracy, toteż spakował się i pojechał razem z kierowcami do Łysomiczek (nasz tata go zawiózł, który w dniu dzisiejszym nie płynął tylko gotował obiad). Szczęśliwie okazało się, że autobus do Słupska jest za parę minut. W tej sytuacji musiały płynąć aż trzy single (byli to Tadzik, Michał i wujek Robert). Kajaki wraz z nami zostały przetransportowane z j. Głębokiego do Gałęźni Małej ze względu na to, że nie można było płynąć dalej. Kiedy czekaliśmy na kierowców siedząc pod daszkiem na miejscu dalszej trasy spływu, zaczęło padać i trwało to z przerwami do końca naszej trasy. Po jakimś czasie wrócili kierowcy, porobiono trochę zdjęć, a potem do kajaków i dalejże wiosłować. Dzisiejszy odcinek nie należał do wybitnie trudnych. Na początek trochę rzeki, później „nabijanie kilometrów” przez rozlewiska. W paru miejscach należało przenieść kajaki (były dwie elektrownie), znowu rzeka, ale dla pewnej atrakcji meandrująca wśród łąk. Przed samym końcem trasy było przewalone drzewo przez całą szerokość wody, które dostarczyło nam emocji. Mogliśmy przepłynąć tylko przy prawym brzegu, ale kajak i tak siadał na drzewie. Należało wysiąść z kajaka i przeciągnąć go po drzewie. W tym miejscu sprawa się komplikowała – było tu głęboko, jedyną możliwością okazało się wejście na brzeg, którego wysokość wynosiła metr, a dodatkowo nie było się tam czego złapać. Jeszcze jedną opcją pozostawało przejście po kajaku na drzewo. Aneta, która płynęła razem z wujkiem Andrzejem, spró-bowała wejść na brzeg, ale kiedy się na niego wspinała wujek Andrzej cofnął kajak. Biedna dziewczyna straciła równowagę, spadła na kajak i jedną nogę zanurzyła w wodzie. Po tym wypadku nikt nie chciał iść brzegiem, każdy starał się wyjść prosto na drzewo. Ożywili się kibice, kiedy ktoś pokonywał przeszkodę. Ci co już przepłynęli krzyczeli coś w stylu: „skąp się” albo „spadnij”, ale nic ciekawego już się nie wydarzyło. Trochę zamieszania powstało, gdy dotarliśmy do końca trasy. Brzeg był wysoki i nie wiedzieliśmy jak wyciągnąć kajaki. Po chwili poszukiwań znaleźliśmy „plażę”, na której po raz ostatni w tym roku wysiedliśmy z kajaków. Przyjechał kierowca z firmy, z której wypożyczyliśmy kajaki i zaczął się załadunek. Michał „wkręcił” temu kierowcy, że zostało połamane pióro, które już wcześniej było nadłamane (ale tak naprawdę to było inne pióro – połamał je Szymon; czyli w sumie jedno było nadłamane, a drugie całkowicie zniszczone). Zauważywszy to zacząłem mówić, że dwa wiosła są uszkodzone, ale Michał z Tadzikiem szybko mnie uciszyli. Był zaskoczony, że kajaki są w tak dobrym stanie. Z tego względu nie chciał pieniędzy za połamane pióra. Powiedzieliśmy mu, że z własnych pieniędzy dokupiliśmy materiały do naprawy kajaków (to co nam dano w skrzyneczce szybko się wyczerpało). Kierowca odjechał, a my po zjedzeniu obiadu zaczęliśmy szukać swoich rzeczy we wszystkich samochodach i selekcjonować je. W międzyczasie przyjechała do nas ciocia Marzena. Około godziny 17.00 wyjechaliśmy do Malborka.
Epilog
Przygoda z kajakami zakończyła się, ale że większość z nas pojechała razem do Malborka toteż umieszczę opis wydarzeń z tego miejsca jako pewne przedłużenie spływu. W dawnej stolicy Zakonu Krzyżackiego zatrzymaliśmy się na polu biwakowym znajomego taty, tuż obok Nogatu (myliśmy w nim ręce). Po południu poszliśmy obejrzeć inscenizację przedstawiającą oblężenie Malborka. Z zapadnięciem ciemności na pole przed twierdzą wyszły wojska najpierw krzyżackie (cofające się do zamku po przegranej bitwie pod Grunwaldem), a niedługo po nich siły króla Jagiełły. Szczególny efekt zrobiło spalenie miasta, żeby nie dostało się w ręce Polaków (podpalono ze trzy stogi siana). Było też mnóstwo huku – to strzelały działa ostrzeliwujące twierdzę. Podczas jednego z „wystrzałów” spłoszył się koń, biedny rycerz spadł – nie wiem czy coś mu się stało bo nie widziałem co się z nim dalej działo. Kilku ludzi pobiegło na pomoc (z wojsk polskich). Po bitwie obejrzeliśmy jeszcze wspaniały pokaz sztucznych ogni, który odbył się wieczorem nad Nogatem. Następnego dnia – w niedzielę – po mszy załatwiono sprawy finansowe. Opuścił nas kierownik wraz z ciocią Marzeną. Nie zostali na zwiedzanie zamku. Przed wyjazdem dostaliśmy od nich prezenty osiemnastkowe. Po ich wyjeździe poszliśmy zobaczyć słynną twierdzę. Bilety było drogie, wycieczka długa (trzy godziny), a przewodnik chociaż miał wiedzę to mówił trochę za cicho i do tego z lekką wadą wymowy. Trzy godziny to niby dużo, ale wystarczyły jedynie na przebiegnięcie przez komnaty (najbardziej mi szkoda, że dłużej nie zostaliśmy w zbrojowni). Po wycieczce poszliśmy coś zjeść, a później – kiedyś musiało to się stać – nastąpiło pożegnanie i każdy pojechał w swoją stronę (a Justyna i Aneta trafiły do Bonina na tydzień).
Uczestnicy spływu:
1. Justyna Skurczak 9. Michał Skurczak
2. Aneta Skurczak 10. Alina Kubat
3. Grzegorz Skurczak 11. Artur Kubat
4. Ela Skurczak 12. Tomasz Kubat
5. Szymon Jasiński 13. Joanna Kubat
6. Tadeusz Skurczak 14. Andrzej Kubat
7. Piotr Skurczak 15. Robert Kulik
8. Andrzej Skurczak
Kilka słów od autora
Dziękuję wszystkim którzy przyczynili się do powstania tej kroniki. Zwłaszcza wujkowi Robertowi, z którym siadałem prawie co wieczór podczas spływu i spisywałem wydarzenia minionego dnia, oraz który dokonywał różnych poprawek w trakcie powstawania kroniki. Dziękuje też wujkowi Andrzejowi – nieustannie motywował mnie (zmuszał) do pracy i również wprowadzał poprawki do tejże kroniki. Bardzo dziękuje wszystkim, którzy przypominali mi jak to było podczas spływu – nie wszystko da się spamiętać i zanotować samemu. Na końcu chciałby podziękować również rodzicom za motywację i przypominanie wakacyjnych wydarzeń. Dzisiaj jest 22 stycznia roku 2006 kiedy kończę spisywać nasze przygody – kronika ta powstawała niemal przez pół roku.


Kronikę napisał : Artur Kubat, Bonin, sierpień styczeń 2005/2006 roku
Korekta i opracowanie graficzne : Robert Kulik, Koszalin, styczeń 2006 woku

Leave Your Comment