Kronika 2006

Tropikalne upały towarzyszyły nam na Dobrzycy, Piławie i Gwdzie

Prolog
Tegoroczny spływ odbywał się w dniach 15.07.2006 – 22.07.2006. Spływaliśmy rzekami Dobrzyca, Piława i Gwda. Kierownikiem spływu był Andrzej Skurczak, który najwyraźniej postanowił wyciągnąć wnioski z poprzedniego spływu, a mianowicie:
  • wreszcie „załatwił” pogodę: spływ ten był najcieplejszy ze wszystkich, co więcej (uwaga, uwaga!!!) był bezdeszczowy(!), a to niewątpliwie poprawi i tak już dobre statystyki taty. Przez pierwsze dni powątpiewaliśmy i tylko czekaliśmy aż nadejdą chmury. Przez kolejne dni cieszyliśmy się słońcem. Pod koniec przeklinaliśmy upały. Było tak gorąco, że spaliśmy poza namiotami, które po prostu nagrzewały się nie do zniesienia. Drastycznie obniżył się poziom wody w Dobrzycy, było parę momentów, kiedy ciągnęliśmy kajaki za sobą. Na następnym spływie prosimy o 2 dni deszczowe i średnia temperaturę +25.
  • kierował się mottem ‚Nowy dzień, nowy biwak’. Wyciągając wnioski z poprzedniego spływu kajakowego, gdzie przez kilka dobrych dni biwakowaliśmy nad jez. Głębokim (patrz kronika 2005), kierownik postanowił dać nam wycisk.
Sobota 15.07.2006 r. Dobrzyca, trasa: Iłowiec – Golce
Spływ zaczęliśmy na moście na Dobrzycy koło wsi Iłowiec. Kilka dni wcześniej do Piły zawitał wujek Grzesiu z dziewczynami, ale rodzina w pełnym składzie spotkała się dopiero w sobotę. O godzinie 9.00 rodziny Skurczaków z Piły i Mikołowa były już gotowe. Po niedługim oczekiwaniu pojawili się Kubaci z Bonina wraz z Michałem i Robertem, a zaraz za nimi kajaki! Po powitaniach, tradycyjnie ustawiliśmy się do zdjęcia rodzinnego, które możecie zobaczyć w zakładce „Zdjęcia 2006”. Zaraz przy starcie Michał zaliczył pierwszą i ostatnią na tym spływie wywrotkę, przy wsiadaniu do kajaka. Współczujemy, tym bardziej, że woda w Dobrzycy była przeraźliwie zimna. Pierwszy etap minął bez większych problemów, ale też był dość ciekawy: rzeka była w miarę czysta, a przeszkody urozmaicały czas. Po kilku godzinach wiosłowania dotarliśmy do wsi Golce, która była miejscem naszego pierwszego biwaku. Namioty rozbite były na polu u gospodarza – właściciela poniemieckiego młyna, któremu najwyraźniej spodobało się nasze towarzystwo. A że był wyraźnie w ‚stanie po spożyciu’ to swoją rozmową umilał (?) nam czas prawie przez całe popołudnie i wczesny wieczór, a rano przyniósł nawet świeże mleko prosto od krowy, (na które nikt zresztą nie miał ochoty). Popołudniem część biwakowiczów wybrała się nad jezioro, część zaś pojechała do Wałcza odwiedzić w szpitalu chorego dziadka.
3 słowa od Roberta K.: „Nad jeziorem, na drzewie umieszczony był tzw. „Tarzan”. Do gałęzi drzewa, rosnącego nad wodą przymocowano wąż strażacki. Wszyscy wchodzili na gałąź, łapali się węża i „lecieli” nad wodą i w odpowiednim momencie puszczali wąż i wpadali do wody. Wszystkim wychodziło to ekstra. Tylko ja „lecąc” na wężu waliłem nogami w wodę i dopiero wtedy puszczałem się węża„.
Wieczorem tradycyjnie rozłożono stolik ‚brydżowy’ i rozpoczęto rozgrywki. Młodzież pograła trochę w siatkę, badmingtona, ale nie później niż o północy wszyscy spali pozamykani w swoich namiotach. Była to jedyna chłodna noc podczas całego spływu. Przez pozostałe dni słońce od wczesnego rana paliło niemiłosiernie, tak, że namioty nagrzewały się jak szklarnia. Przedostatniej nocy nie mogłam już wytrzymać tej temperatury i wczesnym rankiem wyniosłam swój materac na zewnątrz. Nawet się nie zdziwiłam, że wujek Grzegorz zrobił to samo:.
Niedziela 16.07.2006 r. Dobrzyca, trasa: Golce – Ostrowiec
Niedziela. Biwak z widokiem na kościół. Msza św. rozpoczyna się o 8.30. 8.23 Gilberto wychodzi z namiotu. Kościółek w Golcach ma swój klimat. Malutki. Obok ołtarza stoi kanapa, na której odpoczywa proboszcz podczas pierwszego i drugiego czytania. Nasza obecność w wiosce nie przeszła bez echa. Kajakarze zostali serdecznie powitani na początku mszy i później przy każdej nadarzającej się okazji. Na końcu dostaliśmy błogosławieństwo. Okazało się też, że nie tylko my biwakujemy w tej okolicy. Dobrzycą w tym samym czasie spływali poznaniacy. I zatrzymali się też pod Golcami. Po mszy przyszli nabrać wody od naszego gospodarza. Po śniadaniu rozpoczęliśmy pakowanie, tak by około południa zwodować kajaki. Drugi dzień to etap Golce – Ostrowiec, zdecydowanie najpiękniejszy z całego spływu. Czysta woda, brzegi porośnięte wiekowymi dębami, dość szybki nurt i dużo zwalonych drzew – to wszystko sprawiło, że w ten dzień chyba nikt się nie nudził. To miejsce uwielbiają także bobry, kilku spływowiczow miało nawet okazje jednego zobaczyć. Pod koniec trasy wyskoczyliśmy na brzeg zobaczyć pomnik przyrody – dąb na bobrowisku koło Wałcza. Następna godzina wiosłowania i byliśmy już w Ostrowcu, na biwaku w sadzie u gospodarza. Po obiedzie Andrzej postanowił znów odwiedzić swojego teścia, a reszta biwakowiczów skorzystała z bliskości pięknego jeziora ostrowieckiego i spędziła popołudnie nad jego brzegami. Wyprawa do Wałcza przyniosła Arturowi pyszny rosół na jego dolegliwości, a nam przyjemność skorzystania z prawdziwej, cywilizowanej łazienki :). Dzień szybko chylił się ku zachodowi. Tomek zajął się rozpalaniem ogniska, a reszta biwakowiczów zabrała się za kolację. Skwar, słońce, ale przede wszystkim jedzenie sprawiły, że na kolację skusiły się także osy. W bitwie o kanapkę: osa kontra Andrzej Kubat wygrał oczywiście większy, ale natrętny owad pozostawił po sobie bolesny ślad na łakomych ustach wujka. Bynajmniej, nie było to przyjemne zdarzenie, biorąc pod uwagę fakt, że dzień ten miał być ostatnim dniem spływu dla pokrzywdzonego, z uwagi na interesy. Mimo naszych usilnych próśb, wujek po kolacji opuścił obozowisko, a my do końca spływu uważaliśmy, co wkładamy do ust. Na szczęście okazało się, że nic groźnego z tego użądlenia nie wynikło. Słońce schowało się za horyzont, a my zasiedliśmy przy ognisku, zaczęliśmy smażyć kiełbaski i wyć do księżyca przy akompaniamencie gitary. Wkrótce można było zobaczyć wszystkie gwiazdy na bezchmurnym niebie. Jednak narrator, zmęczony całym dniem, udał się do namiotu jak tylko komary zaczęły dawać o sobie znać.
Poniedziałek 17.07.2006 r. Dobrzyca, trasa: Ostrowiec – Tarnowo
Tego dnia z namiotu jak zwykle wygonił nas przeraźliwy i od rana nie do zniesienia upał. Każdy z nas, leniwie zabierał się do śniadania, które ożywiła dyskusja o amnestii maturalnej Giertycha. Na szczęście naszym chłopcom nie była ona potrzebna, wszyscy maturę zdali świetnie i oczekiwali tylko na wyniki postępowania kwalifikacyjnego na studia. Po posiłku młodzież jak gdyby nigdy nic zaczęła grać w siatkę, dopiero kierownik musiał zagonić wszystkich do składania namiotów. Z zadaniem uwinęliśmy się szybko i wkrótce zapakowane samochody ruszyły na następne obozowisko. Oczekując na kierowców zaczęliśmy grać w siatkę, a dziewczyny korzystały z kąpieli słonecznej. Około godziny 13 doczekaliśmy się przyjazdu kierowców i zaraz zwodowaliśmy kajaki. Jeszcze we wsi Ostrowiec, przy moście, był mały wodospad i trzeba było przenieść kajaki. Dalej rzeka Dobrzyca płynie wolno, wśród malowniczych lasów, dużymi zakolami. Po drodze mijamy pluszczącą się w wodzie krasulę, która tutaj szukała ochłody przed upałem. Ten etap spływu płynęłam z Piotrkiem, a ponieważ rzeka była bardzo spokojna, przeszkód niewiele, pogoda bardzo słoneczna, wszystko to sprawiło, że niespecjalnie spieszyło nam się do obozowiska. Na początku po prostu byliśmy ostatni, później zniknął nam z horyzontu poprzedzający nas kajak, a wkrótce ucichły nawet odgłosy rozmów. Zostaliśmy daleko z tyłu. Nie przejmując się tym za bardzo, nie przemęczaliśmy swoich rąk i płynęliśmy w zasadzie tylko z nurtem rzeki. Wkrótce jednak upał bardzo zaczął dawać się we znaki, poza tym było już dosyć późno, stwierdziliśmy więc, że musimy dogonić resztę. Po 30 minutach intensywnego wiosłowania dotarliśmy do pstrągarni. Tutaj najwyraźniej miała być przenoska, a zgodnie z zasadami spływu w takich miejscach wszyscy czekają na tych ‚ostatnich’. Tym razem nikogo nie było. Dopiero po dłuższej chwili pojawił się Tadzio i opowiedział co się stało. Okazało się, że Michała użądliła osa i musiał jak najszybciej wrócić do obozowiska by przyjąć lek (Michał jest uczulony na jad pszczół i os). Na szczęście do obozowiska nie było daleko; znajdowało się ono we wsi Tarnowo, w gospodarstwie, na którym organizowane były także kolonie agroturystyczne dla dzieci. Ostatnim wysiłek – wniesienie kajaków pod dość sporą górkę, nagrodzony został ciepłym obiadem przygotowanym przez mojego tatę. Przez resztę popołudnia odpoczywaliśmy. Grześ z dziewczynami pojechał samochodem nad pobliskie jezioro. Robert z Andrzejem także opuścili obozowisko, ale w celu ustalenia miejsca następnego biwaku. Wszyscy zebrali się ponownie przy kolacji, po której rozpaliliśmy ognisko, piekliśmy kiełbaski i w ten tradycyjny sposób spędziliśmy resztę wieczoru. Zapalonym brydżystom udało się nawet rozegrać partię, ale nawet im zmęczenie szybko dało się we znaki. Po północy wszystkich zmorzył sen.
Wtorek 18.07.2006 r. Dobrzyca i Piława, trasa: Tarnowo – Dobrzyca
Bliskość pstrągarni rozpaliła chęci naszych wędkarzy. Najbardziej niecierpliwemu z nich – wujkowi Grzesiowi ryby najwyraźniej spędzały sen z powiek. On czuwał z wędką na stanowisku podobno od piątej rano. Niewiele później dołączyli Tomek i Tadziu. Największe szczęście miał jednak Tomek, to on złowił trzy całkiem przyzwoite pstrągi, a wujek Grzegorz tylko jednego, które zostały od razu wrzucone na patelnię. Najsmutniejszą minę miał Tadzik, ponieważ nie udało mu się nic złowić. Pozostali biwakowicze witali wstające słońce raczej leniwie. Raz po raz ktoś zaspany wychodził z namiotu z miną mówiącą ‚chętnie bym sobie jeszcze pospał’. Ostatni tradycyjnie powitał dzień Robert, który jedząc śniadanie przyglądał się pozostałym biwakowiczom składającym namioty. Około południa wyruszyły samochody z ładunkami, a koło 13 zwodowaliśmy kajaki. Był to ostatni dzień spływu rzeką Dobrzycą i kawałek rzeką Piławą. Na następny dzień miał być organizowany przewóz kajaków na rzekę Gwdę do miejscowości Gwda Wielka. Prawdopodobnie tego dnia Piotrek wymyślił całkiem niegroźną zabawę, którą do końca spły-wu umilaliśmy sobie czas spędzany w kajaku na rzece. Gra nazywa się ‚statki’. Zasady są bardzo proste. Napełniamy plastikową butelkę wodą, podpływamy do ofiary na odległość 5 – 10 m i rzucamy butelką tak, by trafić jak najbliżej kajaka, ale NIE trafić w sam kajak albo kajakarza. Efekt: domyślcie się!!! Aha! Aby zwiększyć efekt możecie zastosować zamiast butelki worek foliowy. Tym razem celujcie w kajakarza :).
3 rady dla nowicjuszy:
– nie stosować szklanych butelek!!!!
– zbierać za sobą wszystkie butelki! Nie zanieczyszczać rzek!!
– tak można się bawić tylko w upalne dni 🙂
W ten sposób pokonywaliśmy kolejny etap rzeki Dobrzycy. Po południu dotarliśmy do obozowiska, które znajdowało się w bardzo malowniczym miejscu. Była to łączka należąca do osoby prywatnej, ale położona tuż nad rzeką w bardzo spokojnym miejscu niedaleko wsi Dobrzyca. Było to, moim zdaniem, najlepsze miejsce biwakowania na całym spływie. Po obiedzie chłopaki zachęceni porannym połowem od razu wzięli się za wędki, ale niestety nie udało im się niczego złapać, chociaż wędkowali aż do wieczora. Wujek Grzesiu w desperacji próbował nawet obezwładnić kaczkę (tylko nie pamiętam czym?), która nierozważnie uparcie pływała bardzo blisko brzegu. (Heh, siekierą! Siekiera wpadła do rzeki, kaczce nic się nie stało. Po półgodzinnym nurkowaniu udało się siekierkę wyłowić!). Tata pojechał uzupełnić zapasy do Piły, a reszta odpoczywała w cieniu olch. Wieczorem zjedliśmy pyszne placki ziemniaczane przygotowane przez ciocię Asię. Tego dnia nie rozpalaliśmy ogniska. Rozmawialiśmy, śpiewaliśmy, ale dosyć wcześnie poszliśmy spać. Wszak kierownik zarządził pobudkę wcześnie rano, z powodu sześćdziesięciokilometrowej przewózki kajaków w górę rzeki Gwdy.
Środa 19.07.2006 r. Gwda, trasa: Gwda Wielka – Lubnica
Nie wszyscy wzięli sobie do serca polecenie kierownika. Przewoźnik, który pojawił się w obozowisku na umówiony czas, zastał nas jedzących śniadanie. Ledwo kilka namiotów zostało złożonych, a co niektórzy dopiero wstali. Niemniej szybko uwinęliśmy się z tym bałaganem i zaraz byliśmy gotowi do jazdy. Następny etap spływu rozpoczynał się w miejscowości Gwda Wielka. Po wyładowaniu kajaków kierowcy pojechali na następne obozowisko. Młodzież rozejrzała się po okolicy i czas oczekiwania spędziła demoralizując się w pobliskim barze. Po pierwszym rzucie oka na Gwdę, każdy nabrał przekonania, że żadne wyzwania nas na tej rzece nie czekają. Nie okazało się to do końca prawdą. Z początku rzeczywiście rzeka wydawała się bardzo łatwa, płynęliśmy przede wszystkim wśród pól i nie natrafialiśmy na żadne przeszkody. Pierwsze zwalone drzewa pojawiły się, gdy wpłynęliśmy do lasu, ale też nie stanowiły dla nas większej trudności. Niski poziom rzeki sprawił, że sporym problemem stały się mielizny. Czasami rzeka dzieliła się na kilka odnóg i trzeba było dobrze wybrać, by po prostu nie utknąć w piachu. Zły wybór powodował, że trzeba było wracać do rozwidlenia. Tylko Robert nie dał za wygraną i po kolana w mule ciągnął kajak całkiem długi kawałek odnogą rzeki biegnącą równolegle do głównego koryta. Dostał za to spore oklaski:). Do obozu dopłynęliśmy późnym popołudniem. Tego dnia rozbiliśmy się na polu u gospodarza, przy zaporze na Gwdzie. Dyżur kuchenny pełnił Grzegorz, który przygotował coś pysznego na obiad. Rzeka nie należała w tym miejscu do najczystszych. Mimo tego tutejsza młodzież nie rezygnowała z kąpieli, a do nich wkrótce dołączyła część ‚naszych’. Popołudniem wszyscy zajęli się tym, co lubili najbardziej – grą w siatkę, łowieniem ryb, czytaniem. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, wypiliśmy toast z okazji moich 22 urodzin i położyliśmy się spać.
Czwartek 20.07.2006 r. Gwda, trasa: Lubnica – Lędyczek
Znów z namiotów wygania nas słońce. Mimo tego, że każdy by jeszcze trochę pospał, po prostu nie da się znieść tego upału. Wędkarze próbują jeszcze coś złapać. Niestety nic nie pływa w mętnej wodzie. Po śniadaniu i spakowaniu bagaży zaczęliśmy przenosić kajaki za zaporę. Jak tylko skończyliśmy przyjechali kierowcy. Usłyszeliśmy bardzo dobrą wiadomość: jest boisko do siatki!!! Będzie można rozegrać mecz! A zgodnie z coroczną tradycją na spływie kajakowym nie może zabraknąć meczu siatkówki: Juniorzy kontra Seniorzy! Pech chciał, że do tej pory na żadnym biwaku nie było boiska do siatkówki, żadne z nas nie miało także siatki. Dopiero w przedostatni dzień z entuzjazmem przyjęliśmy wiadomość Artura, ze na biwakowisku w Lędyczku jest boisko i jest siatka! Ten etap pokonaliśmy szybciej niż zwykle. Rzeka nie była zbyt trudna, a nam śpieszyło się rozegrać mecz. Poza tym etap był dosyć krótki. Na polu biwakowym nie byliśmy sami. Pod lasem rozłożyła się spora grupa spływowiczów. Widok był dość ciekawy: namioty rozłożone byle jak, pełno walających się puszek po piwie, tu i tam ktoś drzemie na materacu. Nie trzeba było długo myśleć by dojść do wniosku, że na pewno są to studenci. Ale na razie nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy – po wyjściu z kajaka myśli się tylko o jedzeniu. Okazało się, że w kuchni był mały wypadek, ale nie zmartwiliśmy się tym, bo wcześniej już było planowane, że obiad zjemy w restauracji.
3 słowa od Roberta K.: „Mały wypadek, to mało powiedziane. Asia ustawiła butlę gazową pomiędzy swoim i moim samochodem i na palniku gotowała obiad. W międzyczasie chciała rozbić wszystkim namioty. Zaaferowana rozkładaniem namiotu nie zauważyła, że garnek wraz z butlą przewrócił się na ziemię i ogień zaczął pełznąć po trawie. Gdyby nie przechodzący w pobliżu turyści nie wiem, czym wracałbym ze spływu… Ogień został zagaszony, uff!!!
Po obiedzie w barze wzięliśmy piłkę i zaczęliśmy odbijać przez siatkę, czym wzbudziliśmy zainteresowanie studentów. Okazało się, że studiują na Politechnice Szczecińskiej, a aktualnie odpoczywają i imprezują w ramach spływu Gwda. Po chwili zaproponowali rozegranie meczu. Wygrana drużyna grałaby z reprezentacja Lędyczka. Oczywiście podejmujemy wyzwanie! Do składu wystawiamy Roberta, Artura, Tomka, Tadzia, Grzesia i Elę. Ustalamy wysokość siatki, linie boiska, wyznaczamy sędziego (a raczej on się sam wyznacza) i zaczynamy. W międzyczasie zebrała się dosyć pokaźna publiczność, niestety kibicująca drużynie przeciwnej „Szuwarom”. Naszym wiernym, a zarazem jedynym kibicem była ciocia Asia. Mecz Rodzinka v „Szuwary” wygrywamy tiebreakiem 2:1. Z Lędyczkiem niestety nie udało się, chociaż moim zdaniem była to drużyna gorsza od „Szuwarów”. W następnym meczu Lędyczek v „Szuwary” – wygrywają ‚tubylcy’, w ten sposób zajmujemy zaszczytne drugie miejsce. Późnym wieczorem, aby uczynić zadość tradycji, rozgrywamy także rodzinny mecz Juniorzy kontra Seniorzy. Także tradycyjnie, choć z lekkim trudem wygrali Juniorzy. Drużyna Juniorów składała się z Tomka, Tadzia, Eli, Justyny, Ateny i Aliny (podkreślić należy brak Artura), w skład Seniorów weszli: Grześ, Asia, Michał i Robert (nie było znakomitego zawodnika Andrzeja Kubata oraz serwów typu „chińska kręcona”). Zmęczeni zmaganiami z rzeką i rozgrywkami siatkowymi szybko położyliśmy się spać. Nie była to jednak noc spokojna. Około piątej nad ranem obudził nas okropny hałas – ktoś z biwakowiska obok świetnie się bawił biegając i krzycząc wkoło naszych namiotów. No cóż, nie każdy ma na tyle kultury osobistej by szanować prywatność innych. Jednak to nie nocne ekscesy stały się tematem najgorętszej dyskusji…
Piątek 21.07.2006 r. Gwda, trasa: Lędyczek – Jastrowie
Obudziła nas pieśń ‚Kiedy ranne wstają zorze’ odegrana (a raczej odtworzona) z wieży kościelnej o 7 rano. Co ciekawe, o tej godzinie połowa rodziny dawno już nie spała. Ciocia była na zakupach. Tadek i Tomek słuchali radia w samochodzie. Wujek Grzegorz drzemał na materacu, do niego dołączyły zaraz dziewczyny, a i ja nie mogłam wytrzymać dłużej w namiocie. Gdy wszyscy już wstali i zasiedli do śniadania, poranne rozmowy zdominował temat długości odcinka do przepłynięcia.
– Planowana długość etapu: 25km.
– Zrealizowano: 15km.
Spływ kajakowy to czas relaksu, odpoczynku na łonie natury, to nie szkoła przetrwania – twierdziła część spływowiczów. Inni odpowiadali, by nie mylić relaksu z lenistwem, a odpoczynek musi być aktywny. Stanęło na tym, że zrealizowaliśmy 15 km z planowanych 25. Rzeka na tym odcinku była bardzo szeroka, właściwie były to rozlewiska. Po drodze czekało nas kilka przenosek (elektrownie wodne). Dzień był tak gorący, że wyskakiwaliśmy z kajaków wprost do bardzo płytkiej wody. Etap pokonaliśmy dosyć szybko, bo w przeciągu 3,5 godziny. Po dotarciu do obozowiska okazało się, że w tym samym miejscu będą nocować nasi znajomi studenci „Szuwarowcy”. Gdy przypłynęliśmy przywitał nas znajomy głos ‚Sędziego’, organizatora całej imprezy. Obiad tego dnia serwował Gilberto: podano spaghetti firmowe a la Robert, rarytas, którego nie dostanie się nigdzie i nigdy, tylko na spływie. Doszło nawet do utarczki między mną a Tadeuszem, kto pierwszy dostanie posiłek. Niestety, tego dnia miałam pożegnać rodzinę i opuścić obóz. Następnego dnia odbywały się w Pile zajęcia w ramach kursu na prawo jazdy. Do pobliskiego Jastrowia odwieźli mnie po obiedzie tata i wujek Robert i jeszcze tego dnia byłam w Pile. O ostatnim dniu opowie wam Artur.
Dzień ósmy: Wszystko dobre, co się dobrze kończy (by Arthur).
Sobota 22.07.2006 r. Gwda, trasa: Jastrowie – Płytnica
Tego ostatniego dnia wstaliśmy wcześnie, z namiotów nie wygonił nas kierownik, ale nieznośny upał (tak wstawaliśmy prawie codziennie, oprócz kilku pierwszych dni, kiedy noce były naprawdę zimne). Zjedliśmy śniadanie i zasiedliśmy na krzesełkach. Zobaczyłem Roberta, który tłumaczył komuś przez komórkę drogę do obozu. Ten „ktoś” to był mój tata i Marzena – po chwili nadjechali naszą Skodą. Ciocia pamiętała o nas, wiedziała, że na spływie frykasów raczej się nie jada, toteż przywiozła nam pączki i ciasto drożdżowe. Po chwili, którą wypełniło objadanie się ciastem i leniuchowanie, nadszedł czas, aby złożyć namioty.
Rzuciłem okiem na naszych „współbiwakowiczów”. Oni także pakowali swoje rzeczy (kończyli spływ).
Gdy wszystko było już w samochodach odjechaliśmy do Płytnicy. Pokonaliśmy spory dystans leśnymi drogami (nie wiem jak udało się do nas trafić mojemu tacie i Marzenie) zanim dojechaliśmy do jakiejś lepszej, głównej, asfaltowej drogi. Jadąc do Płytnicy zobaczyliśmy spory korek samochodów zdążających nad morze, więc odwożąc kierowców pojechałem inną trasą (przez jakieś wioski, mało uczęszczaną drogą). Z powrotem u cioci Marzeny byłem około 12.00. Nie było nic do roboty (nie musieliśmy rozstawiać namiotów, ani gotować), więc mocno się wynudziliśmy. Około wpół do drugiej poszliśmy na obiad do baru.
3 słowa od Roberta K.: „19 kilometrów, które w dniu dzisiejszym przepłynęliśmy były nudne jak „flaki z olejem”. Rzeka prosta jak strzała (nie sikała), bez żadnych atrakcji. Jedyną atrakcją było postraszenie deszczem – przez kilka minut „coś” padało z góry (na pewno nikt nie pluł), co na pewno zepsuło statystyki A.S. Pewnie i tak nie ujął tego dnia jako deszczowego.
Po posiłku udaliśmy się nad rzekę (płynęła około 200 metrów od wsi). Przy moście czekał już jakiś pan na kajaki, okazało się później, że odbierał właśnie nasze. Był już tam parę minut po drugiej, a wujek Andrzej umawiał się z nim na 16.00. Z niecierpliwością czekaliśmy na naszą ekipę, przypłynęli dość szybko, byli za 20 czwarta. Załadowaliśmy kajaki na przyczepkę i poszliśmy do samochodów na piechotę, a kierownik usiadł w aucie z tym panem i podjechał do wsi, gdzie się z nim rozliczył (oczywiście chodzi o zapłacenie za transport kajaków).
Kiedy wszyscy się przebrali, poszliśmy do baru na obiad. Dość dużym zainteresowaniem cieszył się struś, który miał wybieg tuż obok stolików (jedliśmy na zewnątrz), zrobiono mu nawet kilka zdjęć. Michałowi znowu dopisało szczęście – po raz drugi dostał jedzenie jako pierwszy.
Po posiłku nastąpiło oficjalne przekazanie gwizdka symbolizującego kierownictwo. W roku 2007 szefem będzie wujek Grzegorz.
Pożegnaliśmy się, wsiedliśmy do swoich samochodów i … to już koniec kroniki VIII Rodzinnego spływu kajakowego po rzekach Dobrzyca i Gwda.
Epilog
Była rozważana opcja, aby po zakończeniu spływu pojechać na zwiedzanie bunkrów w tzw. Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym (MRU) w miejscowości Pniewo. Niestety cała nasza ekipa była na tyle zmęczona, że jedyne, co im przychodziło na myśl to gorący prysznic i wygodne łóżko. Dlatego też w sobotę po zakończeniu spływu rozjechaliśmy się do domów. Osobą, która planowała od samego początku i chciała zorganizować zwiedzanie bunkrów był A.S. Andrzej jeszcze przed spływem robił rozeznanie wśród uczestników spływu i był motorem napędzającym dla całej grupy. W końcu udało nam się zorganizować przyjazd do MRU 13.08.2006 roku, czyli 3 tygodnie po zakończeniu spływu. W trochę okrojonym składzie pojawiliśmy się w Pniewie, a mianowicie z Piły: Andrzej i Tadzik S., z Bonina: Asia, Alinka, Tomek i Artur K., z Mikołowa: Basia, Grzegorz, Anetka i Justyna S. oraz z Koszalina Robert K.
Nie będę opisywał historii powstania podziemnych kompleksów bunkrów. Wszystkich zainteresowanych odsyłam na stronę internetową www.mru.pl, tam znajdą szczegóły.
Naszą wycieczkę po bunkrach opiszę w dwóch słowach: „było OK.”. Naprawdę. Na zewnątrz, można było natknąć się na „zęby smoka”, czyli wzmocnienia żelbetonowe przeciwczołgowe. Na dworze trochę padało, więc szybko opuściliśmy miejscowość Pniewo. Później mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu, dlatego też zwiedziliśmy kościół i klasztor Paradyż w miejscowości Gościkowo, kilka kilometrów od Pniewa.
Po zjedzeniu obiadu w pobliskiej restauracji rozjechaliśmy się do domów.
Uczestnicy spływu:
1. Andrzej Skurczak 9. Joanna Kubat
2. Tadeusz Skurczak 10. Tomasz Kubat
3. Piotr Skurczak 11. Artur Kubat
4. Elżbieta Skurczak 12. Alina Kubat
5. Michał Skurczak 13. Robert Kulik
6. Grzegorz Skurczak 14. Andrzej Kubat
7. Aneta Skurczak
8. Justyna Skurczak
Osoby, które odwiedziły nas na spływie:
1. Andrzej Kubat
2. Marzena Kulik
Kronikę napisał : ???
Piła, Londyn, Bonin, Koszalin, sierpień – październik 2006 r.

Leave Your Comment