Kronika 2007

Żadna pogoda nam nie straszna!

Kilka słów od autorek:
Pewną nowością jest fakt, iż praca ta wykonana została przez 2 kronikarki. Musimy przyznać, że nie jesteśmy sławnymi pisarkami ani nawet nie mamy umysłów humanistek. Mamy jednak nadzieje, że zdołałyśmy dobrze opisać to, co wydarzyło się na naszym spływie. Chciałybyśmy podziękować także wszystkim spływowiczom – wy także jesteście po części autorami tej kroniki. To wasze słowa, relacje wydarzenia z wami związane pozwoliły stworzyć nam tę pracę. Dziękujemy także szczególnie naszemu recenzentowi.
Niniejszym otwieramy kronikę spływu rodzinnego Anno Domini 2007
Dzień 1 (sobota) 21.07.2007 roku – trasa: Stara Korytnica – Nowa Korytnica
Długość szlaku do przebycia: 15 km
I oto nadszedł długo oczekiwany początek spływu. Pomimo złych prognoz pogody, które zapowiadały deszcze, wszyscy byliśmy dobrej myśli. Planowany start spływu wyznaczony był we wsi Stara Korytnica. Wyruszyliśmy więc rano na planowane miejsce spotkania. Droga do wsi okazała się brukowana, a sama wieś mała i niezbyt zamieszkała. Sam widok tylu obcych samochodów był atrakcją dla miejscowych, którzy oglądali się za nami. Po chwili znaleźliśmy dróżkę prowadzącą nad rzekę. Zaparkowaliśmy przy mostku stojącym nieopodal starego domu, który zidentyfikowaliśmy jako młyn lub elektrownię (znajdował się przy nim jaz). Jako pierwsze na miejsce zbiórki przyjechały obsady ze Śląska oraz ze Szczecinka, a dosłownie chwilę potem pojawili się uczestnicy z Piły i Koszalina. Nastąpiło powitanie, starszyzna zebrała się na naradę by podjąć decyzje, czy w tym miejscu wodujemy kajaki, a reszta znalazła sobie inne zajęcia. Przykładowo Justyna i Natalka zaczęły wrzucać z mostku gałęzie do wody. Niektórzy z nas przywitali się z wodą, na której spędzić mieliśmy najbliższe kilka dni. Rzeka okazała się bardzo czysta, ale dojście do niej było błotniste. Przekonał się o tym Szymon – chciał umyć ręce w rzece, podszedł więc do brzegu, a tam wpadł w błoto. Nie tylko nie wrócił z czystszymi rękoma, ale dodatkowo zabrudził koszulkę.
Podjęto jednak decyzję o przeniesieniu miejsca startu, wsiedliśmy do samochodów i podjechaliśmy na górkę znajdującą się w wiosce. Parking był otoczony trawą, a droga nad rzekę prowadziła przez pola. Ciocie rozdały pieczonego kurczaka (był on upieczony wczorajszego dnia w Kaliszu), a wszyscy zaczęli go jeść łapczywie palcami. Smakował dobrze, widać to nawet na zdjęciach, bo część osób zdecydowała, że chce mieć w tym roku bardziej oryginalne fotkę i zrobiła ją sobie z nimi. Młodzież postanowiła zagrać w siatkę, jednak niestety zdarzył się przy tym wypadek, Inga i Natala zostały wywrócone.
Kierownik spływu – Grzegorz rozdał nam znaczki, w tym roku były one nietypowe, gdyż przedstawiony na nich obrazek był zdjęciem pochodzącym z jednego z naszych wcześniejszych spływów. Pomysł w istocie był genialny – ludzie bawili się w odnajdywanie siebie na obrazku. Następnie przyszedł czas na tradycyjne rodzinne zdjęcie na początku spływu. Zdjęcia robione były przez kilku fotografów, jedynie nie aparatem Kubusia, gdyż okazało się że nie ma naładowanych baterii.
Kierownik spływu wyciągnął sygnałówkę i zagrał sygnał do odjazdu kierowców. Tego dnia na biwaku mieli zostać: Justyna, ciocia Asia, Marzena, As oraz Natala. Pozostała część grupy wybrała się na miejsce wodowania kajaków. Szliśmy drogą przez pola, aż dotarliśmy na mała polankę otoczoną wysokimi pokrzywami. Tam okazało się, że nasze kajaki zostały dostarczone a opieką oraz czuwaniem nad ich bezpieczeństwem zajęli się wcześniej Tadzik i Piotrek. Rozsiedliśmy się bądź na kajakach bądź na kapokach i rozpoczęliśmy czekanie na kierowców. Pogoda dzisiejszego dnia była ładna, pochmurna lecz bez deszczu. Rzeka, która płynęła tuż koło nas była zimna i przejrzysta jak górki strumień. Tworzyła maleńką plażę z jasnym piaskiem, idealna do wodowania kajaków, spokojną zatoczkę oraz dość płytki bród na drugą stronę rzeki. W pozostałych częściach woda sięgała troszkę powyżej kolan, tworzyła łachy piachu z których wyrastały wodorosty. Kilka metrów od miejsca startu naszej wyprawy znalazłyśmy stary jaz, gdzie było słychać jak woda przyjemnie szumiała.
Oprócz podziwiania wspaniałych tworów natury pozostały nam także inne sposoby spędzenia tej chwilki wolnego czasu, który pozostał do przyjazdu kierowców. Młodzież zaczęła grać w siatkę. Jednak utrudnieniem były pokrzywy które zarastały obrzeża polanki (nikt nie chciał rzucać się na piłkę) oraz drzewa wyciągające swe długie konary nad polanę. Mimo to gra trwała, a tymczasem ciocia Basia i Inga rozmawiały ze sobą w najlepsze. Wasze kronikarki zajęły się zabawą w wodzie. Wchodziłyśmy do niej i badałyśmy grunt, raz nawet Aneta uratowała piłkę, którą któryś z nieuważnych siatkarzy posłał do wody. Na pytania spływowiczów „Jaka woda?” z uśmiechem odpowiadałyśmy „Ciepła!” czekając na tego, kto pod wpływem naszych słów wejdzie do wody. W pewnym momencie zobaczyliśmy ciekawy widok – z drugiej strony rzeki nadjechał ktoś w starym samochodzie terenowym. Chciał przejechać przez rzekę korzystając z brodu, wiec nasi siłacze musieli utorować przejście i przestawić kajaki znajdujące się na naszym brzegu. Czekanie na naszych kierowców dłużył się nam niemiłosiernie, wśród nas zaczęły szerzyć się plotki, że kierowcy zatrzymali się w Kaliszu na obiad (było już po godzinie 12). Wreszcie ktoś zniecierpliwiony czekaniem zatelefonował do kierowców. Ze zdumieniem dowiedzieliśmy się, że choć rzeką do następnego biwaku jest 15km, to drogą dystans ten wzrasta do 50km. Najpierw trzeba było dojechać do Kalisza Pomorskiego, a za nim jechać przez lasy i pola.
Wreszcie przyjechali! Kierowców przywiozła ciocia Asia, a my szybko zabraliśmy się do dzieła. Zwodowaliśmy kajaki i choć pobliski jaz wywołał trochę paniki przepłynęliśmy go spokojnie. Zaraz za nim rozpoczął się pierwszy etap naszej rzeki do przepłynięcia. Prowadziła nas ładna, wąska rzeka z niewielką ilością przeszkód do pokonania. Przy kolejnym jazie spotkała nas przygoda – Aneta i Robert zaliczyli wywrotkę.
Pamiętam bardzo dobrze ten dzień, było to jedno z ciekawszych wydarzeń na kajaku. Płynęłam z Robertem rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca. Dopłynęliśmy właśnie do kilku jazów ograniczonych betonowym mostkiem. Przed sobą widzieliśmy Elę i Szymona, byli tuż przed nami. Nagle zobaczyliśmy jak ich kajak zmienia swoją pozycję. Sekundę później byli ustawieni bokiem do rzeki, a my dobiliśmy do ich kajaka. Zaklinowaliśmy się na dobre, Robert próbował się odepchnąć wiosłem, ale na próżno. Tylna część kajaka odpływała do tyłu i ponownie powracała na dawną pozycję, byliśmy w pułapce. Ja gorączkowa zastanawiałam się, co mam robić by pomóc mojemu załogantowi. Usłyszałam głos Eli, który mówił mi „Aneta, spróbuj odepchnąć się wiosłem”, więc spróbowałam… Niestety nie wyszło nam to na dobre, w tym samym momencie Robert odepchnął się od drugiego brzegu. Wszystko trwało przez ułamek sekundy – kajak wywrócił się wraz z całą zawartością. Moją pierwszą reakcją był śmiech, złapałam swój worek z cukierkami. Byłam cała mokra. Robert zawołał do mnie „Aneta łap mój aparat”. Pudełko płynęło w moją stronę, schyliłam się i … na szczęście złapałam je. Wyniosłam rzeczy na brzeg, widziałam zdziwione a nawet przerażone miny niektórych spływowiczów. Usłyszałam głos Ingi „I jak się czujesz?”. Ja zgodnie z prawdą odparłam z uśmiechem, że wspaniale. Michał pomógł Robertowi odwrócić kajak i mogliśmy płynąć dalej. Nagle stwierdziłam „Chyba coś jest nie tak”. Spoglądam do środka kajaka próbując znaleźć moje klapki. Krzyczę „Gdzie są moje klapki, czy ktoś widział niebieskie klapki” – czekam na odpowiedź. Ela mówi: „Widziałam coś niebieskiego popłynęło w tamtą stronę”, pokazała gdzieś w dal. Pogodziłam się ze swoją stratą, zresztą nigdy nie miałam szczęścia do klapek. Oczywiście kupię sobie pewnie nowe ….”.
relacja uczestniczki tych wydarzeń – Anety
Dalszy odcinek rzeki wydawał się spokojniejszy. Pikanterii dodawał fakt iż nie mieliśmy mapy dzisiejszej trasy. Wiedzieliśmy tylko tyle, ile udało nam się zobaczyć jeszcze przed wypłynięciem na tablicy pokazującej przebieg rzeki. Mieliśmy przepłynąć dwa jeziora i tuż za drugim z nich był nasz biwak. Trasa rzeką upływała spokojnie, lecz gdy wypłynęliśmy na pierwsze jezioro jakość wody wyraźnie się pogorszyła. Woda była zielona, pełna zakwitłych glonów, nie zachęcała nas do postoju i popływania w niej. Płynęliśmy tak sporo czasu. I nagle naszym oczom ukazał się biwak – po pokonaniu jezior wystarczyło przepłynąć przez trzciny i tuz przed mostkiem przybić do brzegu na małej plaży. Na zgłodniałych kajakowiczów czekała zupa warzywna, resztka kurczaka oraz babciny bigos (doprawiony przez Marzenę musztardą – tylko Artur wyczuł jej dodatek przy jedzeniu). Po paru godzinach płynięcia obiad ten wydał się wszystkim przepyszny i został pochłonięty w mgnieniu oka. Ktoś wystawił po obiedzie chrupki, wszyscy zaczęli je pałaszować. Tadzik wpadł na pomysł ulepienia czegoś z nich śliniąc jedną stronę chrupki i przylepiając do drugiej. Stworzył z nich chrupkową dziewczynę, rozpoznawalna po obfitych kobiecych walorach. Po obiedzie zajęliśmy się odpoczynkiem i rekreacją. Inga zabrała Natalkę i popłynęły razem kajakiem na wycieczkę po jeziorze. Młodzież zawiesiła siatkę na drzewach (siatkę przywiózł Tadzik) i chwilkę pograła. Inni wyruszyli na ryby. As i Robert łowili z kajaka, wujek Grzegorz zajął stanowisko przy pobliskim mostku. Łowienie okazało się strzałem w dziesiątkę, ryby brały bardzo dobrze. Po chwili do łowiących dołączył Tomek, wędkarze wyciągali ryba za rybą. Z mostku stojącego na rzece widziałyśmy całe stada ryb wyskakujące z wody i błyskające srebrnymi brzuszkami. Pod koniec dnia okazało się że złapano około 100 ryb. W tym czasie Szymon, Ela i Piotrek pojechali do Kalisza Pomorskiego w odwiedziny do dziadków, wrócili po kilku godzinach. Część osób postanowiła wykąpać się w wodzie, pomimo tego w jakim była ona stanie. Wokół brzegu rosło wiele wodnych roślin i glonów od czego woda była zielona, na brzegu jeziora stała platforma z drewna, wystająca trochę z wody, a na niej zauważyliśmy ślady łabędziej obecności. To nie zraziło jednak odważnych, choć zaintrygowały ich ciemno brązowe stworzenia pełzające w przybrzeżnej wodzie. Po krótkich oględzinach stwierdzono, że to dżdżownice i kontynuowano kąpiel. Do wody weszli: Aneta, Justyna, wujek Grzegorz, Natala, Michał, ciocia Asia. Spokój śmiałków zmąciła wiadomość, że „dżdżownice” okazały się pijawkami – rozpoznał je ktoś bliżej zaznajomiony z zwierzętami wodnymi. Ciocia Asia zaatakowała pijawki nakłuwając je na widelec jak makaron i powyrzucała je do pobliskiego trzcinowiska. Na jakiś czas kąpielisko było wolne od naszych „dżdżownic”. W czasie, gdy jedni się kąpali, inni zajęli się przygotowywaniem ogniska. Wujek Andrzej i ciocia Marzena porąbali drewno i próbowali rozpalić ogień. Jednak dopiero pomoc fachowca – Michała doprowadziła do ukończenia tego dzieła. Gdy zasiedliśmy wokół ognia na grubych pniach drzew służących jako ławki rozpoczęła się ceremonia rozdania odznak. Jak wiadomo, każde z nas ma założoną książeczkę PTTK, w której mamy zapisywaną ilość kilometrów przepłyniętych kajakiem. Przy każdym biwaku musimy mieć pieczątkę z danego miejsca pobytu. Ilość przebytych kilometrów przekłada się na liczbę uzyskanych punktów. Większość z nas ma już ponad 600 pkt, dzięki czemu uzyskaliśmy odznaki „brązowego wiosła”. Tego dnia kierownik spływu uroczyście wręczył je nam. Następnie w pobliże ogniska przyniesiony został stół z kiełbaskami i rzeczami przygotowanymi do ich pieczenia. Wystrugaliśmy z patyków kilka kijków i przystąpiliśmy do dzieła. Dużo kiełbasek wpadło do ognia, rekordzistą w tym okazał się Robert. Gdy zaczynał zapadać zmierzch wujek Grzegorz wyciągnął lampę naftową, śpiewniki i gitarę. Rozpoczęły się śpiewy przy ognisku. Przodowały w tym Justyna i Aneta, inni też dołączali się czasem. Wokół nas latało wiele komarów, wszyscy musieli psikać się środkami antykomarowymi. Starszyzna rozłożyła wkrótce stół do brydża i grała do pierwszej w nocy. Zwycięska okazała się drużyna AS + Tomek. Na ciocię Asię, ciocię Basie i wujka Grzegorza czekała niespodzianka – gdy siedzieli jeszcze przy ognisku zobaczyli świecącego robaczka i nazwali go „gąsienicą”. Także inne leśne zwierzęta pojawiły się – ci którzy szli po drewno lub do ubikacji mogli zobaczyć jeża.
Dzień 2 (niedziela) 22.07.2007 roku – trasa: Nowa Korytnica – Bogdanka
Długość szlaku do przebycia: 15 km
Rozpoczynał się drugi dzień spływu. Przywitał nas pochmurny i wietrzny poranek. Świeżo obudzeni uczestnicy mogli podziwiać nasz biwak. Namioty stały na polance otoczonej drzewami, na niej wyrastały potężne dęby szumiące w lekkim wietrze. Jedzenie zostało rozłożone na stole i wszyscy zaczęli zajadać się smakołykami. Ktoś zauważył, że dziś zostały wyłożone bardzo dobre produkty, świeże kiełbaski, żadnych konserw, wszystko, co mieliśmy najlepsze w bagażnikach. Fakt ten został skomentowany słowami: „Teraz jest tu Ameryka, ale za trzy dni będzie Afganistan.”. Zaczęliśmy powoli kończyć śniadanie i zwijać obóz. Na nasze obozowisko przyjechał autokar i wyładował inną grupę spływowiczów. Po krótkich obserwacjach stwierdziliśmy, że patrzymy na jakąś początkującą ekipę – brak im peleryn przeciwdeszczowych. Zobaczyliśmy też inny ciekawy widok – mężczyzna z tamtej grupy wsiadł do kajaka trzymając parasolkę, wywołało to w nas wspomnienie dawnych spływów.
Tymczasem Michał wraz z Grzegorzem pojechali załatwić przepustki od leśniczego, gdyż były one nam potrzebne na wjazd do Drawieńskiego Parku Narodowego. Zaczęło się więc oczekiwanie. Piotrek i Artur wpadli na pomysł nowej gry. Gracze rzucali do siebie piłkę, nie wolno było jej upuścić na ziemię, a kto to zrobił odpadał. Po dłuższej rozgrywce zwycięzcą okazał się Piotrek. Wreszcie Michał i Grzegorz wrócili, kierowcy i osoby, które miały zostać na biwaku wyruszyły w drogę. Tego dnia na biwaku zostawali: Michał, Natalka, Marzena, Asia i Alina. Pozostali spływowicze cierpliwie czekali na kierowców na starym biwaku. W tym czasie zajęli się przeniesieniem wioseł i kajaków bliżej rzeki. Podczas tej czynności Tadzik znalazł w kajaku żabę, nazwał ją Creazy Frog na cześć słynnej ostatnio żabki, a następnie wyrzucił za burtę. Po tym drobnym incydencie nastąpiło dość krótkie oczekiwanie na przyjazd ekipy. Zwodowano kajaki i w drogę! Niespodziewanie w kajaku Anety i Tomka odnalazł się Creazy Frog, był zbyt szybki i skoczny by wyrzucić go do wody, więc przebył z nami cała drogę.
Rzeka rozlewała się przed nami swobodnie, płynęliśmy szybkim nurtem przez ciekawą i malowniczą toń. Naszą kontemplację nad naturą przerwały delikatne krople deszczu spadające na nas. Niebo zrobiło się ciemne, nie zanosiło się na szybką poprawę pogody. Ulewa była coraz większa, z kajaków rozległy się głosy: „Bardziej, bardziej”. Deszcz usłyszał nasze wołania i nasilił się. Nagle dało się słyszeć grzmoty i zobaczyliśmy błyskawicę. Spływowicze zaczęli się zastanawiać się nad obecną sytuacją, w naszych głowach pojawiły się ciemne myśli, jedno z nas zadało pytanie : „Co się stanie jak piorun uderzy w kajak?”. Mimo straszliwych opadów nie zdecydowaliśmy się na postój pod drzewami, były nawet bardziej mokre od nas, a poza tym każdy myślał już tylko o tym, by znaleźć się na biwakowisku. Na szczęście gdy dotarliśmy do przenoski, deszcz przestał padać. Wreszcie mieliśmy chwilę odpoczynku. Zanim przenieśliśmy kajaki obok małego mostka i niewielkiego wodospadu, zmarznięci wsuwaliśmy zabrane na drogę zapasy żywności. Droga do kolejnej przenoski upłynęła szybko, bo każdy ostro machał wiosłami by się ogrzać i szybciej być na miejscu.
Co jednak działo się na biwaku w tym czasie? Gdy szybko przyjechaliśmy na biwak znajdujący się w środku lasu, od razu rzucił się nam w oczy panujący tam tłok. Dużo innych spływów bądź to wyruszało, bądź biwakowało na tym polu. Znaleźliśmy miejsce tuż przy drewnianym daszku z ławeczkami i dogasającym ognisku. Marzena z Asią zajęły się organizowaniem kuchni pod dachem, a dziewczyny z Michałem rozłożyły 3 namioty. Nasze starania przerwała ulewa – nie mogliśmy już rozbijać kolejnych namiotów – mogłyby kompletnie przemoknąć. Gdy zaczęło padać coraz mocniej skryliśmy się pod dachem. Powoli pod ławkami zaczęła tworzyć się wielka kałuża, Marzena nie zauważyła tego i po pewnym czasie stała po kostki w wodzie. Stopniowo ubieraliśmy rzeczy odpowiednie na takie warunki. Natala założyła pożyczone wielkie kalosze i żółty płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem, Michał chodził w gatkach, sandałach, przeciwdeszczowej kurtce i kapeluszu. Po chwili Michał zaczął tworzyć odwodnienie naszego daszka, przy pomocy toporka kopiąc w murawie rowy. Dzięki tej akcji ciocie mogły kontynuować przygotowanie posiłku. A czas mijał, około godziny 14 podjęliśmy decyzje o rozstawianiu kolejnych namiotów – nie mogliśmy już dłużej czekać. Pomimo deszczu zaczęliśmy wybierać miejsca, gdzie nie było kałuż (a nie było ich zbyt wiele), i rozpoczęliśmy pracę.
A na trasie dzielni kajakarze płynęli dalej. Po pokonaniu kolejnej przenoski trasa minęła bardzo szybko. Pod sam koniec wydarzył się jednak wypadek. Uczestnik tego wydarzenia – Artur opisał je tak:
Pod koniec trasy, kiedy do biwaku zostało praktycznie parę zakrętów, natrafiliśmy na pewną przeszkodę. Były to 2 zwalone drzewa. Mało miejsca między pniem a wodą sprawiało, że trzeba było w kajaku się położyć, ale my wybraliśmy inną, trochę zapomnianą na tym spływie metodę – postanowiliśmy przejść górą nad drzewami. Balansując nad drzewami z jedną nogą w kajaku, a drugą w powietrzu, próbowaliśmy się przedostać. Gdy ja stałem już pewnie obiema nogami na pokładzie, tata złapał się gałęzi dla utrzymania równowagi. Niestety gałąź pękła i jak łatwo się domyślić tata spadł do wody razem z nią. Przy ocenie wypadku trzeba pamiętać, że prąd rzeki ściągał kajak (był lekki jak stało się tylko jedną nogą albo w ogóle) i tata łapiąc się gałęzi chciał nieco ustabilizować sytuację.”
– Artur
Do biwakowiska dzieliły już nas tylko dwa machnięcia wiosłem. Nareszcie naszym oczom ukazała się Drawa. W tym miejscu Korytnica dopływa do większej rzeki. Przy połączeniu obu rzek stał drewniany mostek, mówiący, że nasz dzisiejszy odcinek skończył się wreszcie. Szybko wyciągnęliśmy kajaki i pobiegliśmy do obozu. Czekała tam na nas ciepła zupa i drugie danie. Zanim jednak otrzymaliśmy zupę musieliśmy się przebrać – „Jedzenie dostaną tylko ci, którzy mają suche majtki.” – słowa cioci Asi. Aneta z Justyną poszły sprawdzić, jaka jest temperatura wody w rzece. Po tak długim płynięciu w strugach deszczu wydała im się ciepła, więc urządziły sobie krótką kąpiel. W tym czasie inni jedli pulpety z ziemniakami i surówką przyrządzone przez Marzenę. Zmarznięci kajakowicze szybko rozpalili z powrotem ognisko i zaczęli suszyć ubrania. Po chwili z ubrań zaczęła unosić się para. Pomimo piekącego w oczy dymu Tomek i Tadzik wzięli kije, powiesili na nich ubrania i powoli suszyli je. Inni wybrali sen w namiotach i zakopanie się w śpiworach by się trochę ogrzać. Jakiś czas potem opuściło nas kilku uczestników spływu. Marzena, Andrzej, Inga z Natalką wracały już do domu, nastąpiło smutne pożegnanie i od tego czasu zostało nas już tylko 15 na spływie. Od teraz tylko jedna osoba mogła zostawać na biwaku. Zaraz po tym młodzież wytyczyła boisko do siatki i rozpoczęła grę. W skład pierwszej drużyny wchodzili: Tomek, Robert, Artur, drugą tworzyli Ela, Szymon, Tadzik, a sędzią była Alina. Tomek nie miał paska do swoich spodni, zrobił go więc z kawałka czerwonej taśmy (żartowano, że ma czerwony pas). Mecz skończył się wynikiem 3:2 dla drużyny Eli. Po tym rozpoczął się następny mecz my – kontra obcy spływ. Wśród nas chodziły plotki, że nasi przeciwnicy są studentami AWF-u, potwierdziły się one częściowo, bo przegraliśmy 1:3. Po wyczerpujących meczach, powróciliśmy do ogniska. Dzisiejszym przysmakiem stały się pieczone w żarze ziemniaki. Stali gracze rozpoczęli partyjkę brydżyka, a reszta poszła smacznie spać. Dzisiejszego dnia zakończyliśmy już spływ Korytnicą przed nami czekała Drawa. Pełni nadziei na lepszą pogodę i nowe przygody zasnęliśmy.
Dzień 3 (poniedziałek) 23.07.2007 roku- trasa: Drawno – Bogdanka
Długość szlaku do przebycia: 19 km
Dzisiejszy dzień był inny od poprzednich. A to ze względu na zaplanowaną trasę – mieliśmy wsiąść do busa, pojechać do Drawna i stamtąd spłynąć Drawą do Bogdanki. Sytuacja była więc o tyle komfortowa, że nie musieliśmy zwijać i przenosić obozowiska. Obudziliśmy się o ósmej rano, ponieważ nasz przewoźnik umówiony był na godzinę 9 rano. Gdy kończyliśmy pospieszne śniadanie nadjechał bus. Załadowaliśmy do niego kapoki, a na przyczepkę wiosła i kajaki. Następnie cała 14-nastka spływowiczów wsiadła do busa, a Grzegorz i Michał jechali w bagażniku. Dzisiaj na biwaku zostawała tylko ciocia Basia. My tymczasem wyruszyliśmy do Drawna, droga nie zajęła nam zbyt wiele czasu. Kajaki wyładowaliśmy na niewielkiej przystani nad jeziorem, zapakowaliśmy cały sprzęt i odpłynęliśmy. Nasza trasa prowadziła najpierw przez jezioro, pod wiatr powodujący dość duże fale. Potem po naszej lewej stronie odnaleźliśmy wśród trzcin wejście na Drawę. Rzeczka okazała się czysta, pływały po niej liczne kaczki, a duży prąd niósł nas spokojnie w dół. Tego roku stan wody był stosunkowo wysoki, więc choć napotykaliśmy na liczne drzewa powalone w poprzek rzeki, pokonywaliśmy je bez trudu. Po jakimś czasie zaczęliśmy pokonywać przeszkody po dwie załogi naraz, stąd liczne podtopienia, woda wlewała się nam do kajaków przez burty, a niektórzy płynęli tyłem do przodu. Napotkaliśmy po drodze na jedną trudniejsza przeszkodę – 3 drzewa pod rząd leżące bardzo płytko pod wodą. Przy każdej próbie przepłynięcia załogi zawieszały się na nich i musiały przepychać kajak, dwie ekipy postanowiły jednak przenieść kajak brzegiem. Cztery kilometry przed końcem naszej trasy znajdował się mostek, 6 ekip stanęło przy nim na przerwę a jedna tzn. AS i Alina popłynęła dalej. Wszyscy pozostali zostawili kajaki, robili sobie zdjęcia, rozmawiali, siedzieli na barierkach, krótko wykąpali się w rzece. Grzegorz położył się na poręczach trzymając jedna z nich rękoma a zahaczając nogami o drugą. Panował beztroski nastrój odpoczynku. Wśród nas panowało rozczarowanie rzeką, wszyscy spodziewali się takich trudności jakie mieliśmy parę lat temu tutaj, gdy dzisiejszy odcinek płynęliśmy przez dwa dni. Po krótkim postoju wypłynęliśmy dalej, pozostała część trasy minęła szybko i spokojnie.
Na biwaku czekała na nas zupa grzybowa i leczo. Wszyscy (oprócz Roberta) nalali sobie zupę do kubków i nie patrząc na to jak bardzo jest gorąca zjedli ją w oka mgnieniu. Pomimo drobnych oparzeń ust wszyscy byli szczęśliwi z powodu zjedzonego posiłku. Dzisiaj wypłynęliśmy bardzo wcześnie, przypłynęliśmy szybko, dzięki temu każde z nas miało dużo więcej czasu na odpoczynek i zabawę. Część osób wybrała popołudniową drzemkę w namiotach, młodzi postanowili spędzić czas aktywnie i rozpoczęli rozgrzewkę do grania w siatkę. Tadzik korzystając z chwili wolnego poszedł umyć głowę w rzece, zobaczył przepływające obok niego małe ryby. Grzegorz wziął muchówkę i ruszył łapać pstrągi. O dziwo pomimo licznych kąpieli, szamponów i mydeł rozpuszczonych w wodzie ryby brały dobrze i udało mu się złapać dwa pstrągi. Biwak ten obfitował w liczna faunę i florę. Pod samochodem ASa widziane były myszy.
Po jakimś czasie wszyscy zebrali się na biwaku i rozpoczął się mecz: młodzi kontra starszyzna. Odbywał się on na wytyczonym wcześniej przez nas boisku. Siatka rozwieszona została na dwóch sosnach, linie zostały wyznaczone przez taśmy pożyczone z kompletu do gry w badmintona. Pomimo paru niedogodności typu szyszki na polu do gry, boisko było bardzo dobre. Rozegrane zostały dwa mecze na wysokim poziomie, z ciekawszych odbić piłek możemy wymienić te odbite głową, nogami, barkami. Piotr dostał posadę trenera młodych i udzielał im tajnych wskazówek przez co ich serwy i zagrania były nie do zatrzymania. W przerwie pomiędzy dwoma meczami Alina i Tomek poszli się wykąpać w rzece. Odkryte zostało nowe zastosowanie „marynarzyka” – kto przegra losowanie zamacza się w lodowatej wodzie jako pierwszy i musi to zrobić bardzo szybko. Po krótkiej grze Alina musiała się zanurzyć jako pierwsza w rzece. Ela i Szymon kupili od obwoźnego sprzedawcy, który zajechał na nasz biwak, ciasto drożdżowe, a spływowicze zjedli je ze smakiem.
Tymczasem rozpoczął się drugi mecz, tego dnia młodzi byli nie do pokonania i wygrali oba mecze. Po wysiłku fizycznym gracze poszli się wykąpać oraz popływać w rzece. Ta kąpiel w wodzie wspominana jest tak:
„Woda pod wieczór była chłodna, lecz po meczu wszyscy byli rozgrzani i łatwiej było się zamoczyć. Dzięki pochylni po której można spuszczać kajaki mogliśmy zanurzać się stopniowo”.
Niespodziewanie zrobił się wieczór, te kilka godzin, które mieliśmy dziś dla siebie minęły niezauważalnie. Pogoda dopisała tego dnia, było bezdeszczowo, słonecznie. Słońce już zachodziło i zostało nam rozpalenie ogniska, tuż niedaleko drewnianego daszku pod którym mieliśmy kuchnię. Przy ogniu pośpiewaliśmy chwilę, rozstawiony został stół do brydża pod białą wiatą, powoli zmęczeni przebywaniem na świeżym powietrzu zaczęliśmy rozchodzić się do namiotów. Nieliczni zostali przy grze w karty, lub rozsiedli się dookoła żarzącego się ognia. Spojrzeliśmy w niebo i zobaczyliśmy gwiazdy. Część osób przed pójściem spać nie zebrała swoich rzeczy suszących się na sznurkach, wierząc, iż jutrzejszego dnia pogoda będzie dobra.
Dzień 4 (wtorek) 24.07.2007 roku – trasa: Bogdanka – Pstrąg
Długość szlaku do przebycia: 16 km
Obudziliśmy się dość wcześnie, zbudzeni odgłosem kropel wody uderzających o tropik. Deszcz lał mocno od samego rana, tropiki naszych namiotów miejscami zaczynały przemakać. Zebraliśmy się pod dachem osłaniającym kuchnie i zaczęliśmy powoli jeść śniadanie. Pojawiły się wątpliwości czy płyniemy dalej, jednak kierownik podjął decyzję, iż popłyniemy tego dnia. Powoli pogoda zaczynała się poprawiać, aż w końcu przestało padać. Mogliśmy choć na chwilę zdjąć płaszcze przeciwdeszczowe i odpocząć. Decyzja o wyruszeniu w trasę została podjęta, więc chcąc nie chcąc zaczęliśmy zwijać mokre namioty. Tropiki trzeba było odkładać w inne miejsce, by nie zamoczyły wewnętrznej części namiotu. Przy wyciąganiu szpilek z ziemi przeszkadzały kałuże tworzące się w zagłębieniach terenu. Problemem były także zostawione na noc na sznurkach ubrania, były całkiem przemoczone, a trzeba je było także zwinąć i włożyć do aut. Nie wiedzieliśmy czy nie zacznie znowu padać, to utrudniłoby rozstawienie namiotów na nowym miejscu. Na kolejnym postoju zostać mogła tylko jedna osoba, która nie zdążyłaby ugotować obiadu i jednocześnie rozbić namiotów. Kierowcy postanowili więc, że gdy pojadą zawieść auta na następny biwak rozstawią od razu namioty. Oznaczało to jeszcze dłuższe czekanie na ich powrót. Obozowisko było już zwinięte, nie zostało nic do jedzenia na wierzchu, nie było żadnego krzesełka, usiedliśmy więc na ławeczkach pod drewnianą wiatą, koło ognia. Oczywiście nie było już prawie płomienia w naszym ognisku, ale zostało trochę żaru, który delikatnie roznieciliśmy. Powoli suszyliśmy siebie, przemoknięte kapoki, ręczniki, ubrania. Inni rozmawiali o grach komputerowych, a potem rozpoczęli grę w badmintona dwóch na dwóch. Ela rozłożyła się na ławce i odpoczywała.
Nagle zobaczyliśmy nornicę biegającą pod drzewami. Tomek, Artur i Piotrek wzięli wiosła i otoczyli ją z trzech stron, a potem próbowali trafić ją wiosłem. Ale gdy zobaczyli, że nornica nie ucieka zostawili ją, bo stwierdzili że takie polowanie nie daje satysfakcji.
Pogoda była bezdeszczowa, nasze czekanie przedłużało się coraz bardziej, a my zaczynaliśmy robić się głodni. Na szczęście kierowcy zaraz przyjechali i mogliśmy wyruszyć w trasę. Szlak był łatwiejszy niż wcześniej, rzeka była szersza, a na naszej drodze stało mniej drzew. Po jednej z trudniejszych przeszkód utworzyliśmy z kilku kajaków tratwę i tak spływaliśmy powoli w dół rzeki. Piotrek rozdał cukierki miętowe a Aneta owocowe, zjedliśmy je z wielką radością. Po jakimś czasie rozłączyliśmy naszą tratwę i kontynuowaliśmy spływ w normalny sposób. Kilometry uciekały powoli, a my podziwialiśmy piękno rzeki. Po prawej stronie nurtu zauważyliśmy wielki głaz stojący w wodzie, a część z nas zatrzymała się przy nim dla zrobienia sobie zdjęcia. Kilka kilometrów dalej zrobiliśmy sobie postój w małej zatoczce. Wspinaliśmy się po wysokiej skarpie na której rosły potężne buki, a każde z nas miało radosne miny po tym spacerze. Kolejny odcinek pokonaliśmy szybko. Nasz biwak znajdował się na wysokiej i stromej skarpie więc musieliśmy wciągnąć kajaki aż na samą górę. Na obozowisku czekał na nas gotowy obiad – krupnik i pulpety. Coraz popularniejsza zaczynała się robić gra w „marynarzyka” (czyli tak naprawdę w papier – nożyczki – kamień) o to, kto będzie mył miski lub kubki po obiedzie. Dzięki niej wiele osób nie musiało schodzić z wysokiej skarpy żeby dostać się do rzeki. Po obiedzie nastąpiła sjesta, a Ela, Szymon, Piotrek, Tomek i Alina ułożyli się na materacach wyciągniętych z namiotów. W tym czasie starszyzna wyruszyła na zakupy do sklepu, a my odpoczywaliśmy po wysiłku. Pogoda zaczynała się jednak pogarszać, zbierało się na deszcz, musieliśmy więc poskładać kapoki pod wiatę z drewna i pochować materace do namiotów. Na szczęście deszcz nie spadł, a my zdecydowaliśmy wykąpać się w rzece. Poszliśmy w dół skarpy i stanęliśmy przy małej piaskowej plaży. Ela czekała na brzegu, Tadzik wszedł do kolan, a potem zrobił kilka zdjęć. Piotrek, Szymon, Tomek, Aneta, Justyna, Alina zanurzyli się cali w wodzie i wymyli mydłem w płynie. Znowu graliśmy w „marynarzyka” o kolejność zamaczania się w wodzie. Dziewczyny umyły także głowy, a potem Justyna i Aneta popłynęły z Szymonem na drugą stronę rzeki. Czyści i odświeżeni powróciliśmy do obozowiska gdzie czekały na nas zrobione przez Artura herbaty. Rozgrzaliśmy się nimi trochę i postanowiliśmy rozpalić ognisko. Użyliśmy do tego wielkich kłód drewna zabranych ze sterty rozłożonej na granicy naszego pola biwakowego z lasem.
Starszyzna powróciła z miasta z wieloma dobrymi rzeczami do jedzenia, zrobiliśmy sobie mała ucztę. Następnie korzystając z tego, że nasze pole biwakowe było wielkie i trawiaste rozłożyliśmy boisko do badmintona i rozpoczęliśmy turniej gry. Niektórych spływowiczów zaniepokoił obcy namiot. Stał on w pewnej odległości od naszych, a w ciągu całego dnia nic się w nim nie poruszało, ani nikt do niego nie wchodził, ani wychodził. Żartobliwie zaczęliśmy go nazywać nawiedzonym namiotem. Pomimo tych zabaw mecze w badmintona trwały dalej, jedynym utrudnieniem były meszki latające w pobliżu naszego boiska. Po skończonym turnieju wróciliśmy pod daszek z kuchnią. W międzyczasie zawitał do nas obwoźny sprzedawca i zakupiliśmy od niego kolejne ciasta, mieliśmy więc czym zregenerować siły po tak dużej aktywności fizycznej. Ponadto przywiezione zostały ze sklepu kiełbaski, siedzieliśmy więc przy ogniu rozkoszując się ich smakiem. Przeszkadzał nam trochę dym z ogniska którym wiatr kręcił na wszystkie strony, ale przyzwyczailiśmy się do niego. Miłe siedzenie przy ogniu przerwał lekki deszcz, część osób poszła już spać, niektórzy próbowali pośpiewać przy ognisku. Tak skończył się kolejny dzień na spływie.
Dzień 5 (Środa) 25.07.2007 roku – trasa: Pstrąg – Stare Osieczno
Długość trasy do przebycia: 10 km
Urodziny Artka i Tomka ;p
(Czy spływ może być niebezpieczny?)
Budzą mnie krople deszczu odbijające się od tropiku, nie chce mi się wychodzić z namiotu. Zmieniam zdanie, gdy słyszę pojedyncze głosy. Zakładam na siebie coś ciepłego i otwieram namiot. Na zewnątrz nie jest jednak aż tak mokro, tylko trochę kropi. Podchodzę do stołu, Tomek częstuje mnie czekoladkami MERCI – mmm pychota, wybieram jedną mleczną czekoladkę. Zbiera się coraz więcej osób każda z nich jest częstowana przez Tomka jego prezentem urodzinowym. Śniadaniem zajęła się Basia, przyrządziła smażonkę (kiełbaskę z cebulą) wszyscy wychodzili z namiotów czując zapach takiej pysznej strawy. Z resztą po tylu dniach puszek i konserw, nikt nie narzekał na odmianę. Ja nałożyłam sobie porcję, nie byłam pewna czy będziemy płynąć wiec była odpowiednio duża. Wujek As widząc jak nakładam swoje śniadanko zapytał „czy to nie zbyt tłuste” a ja na to „wszystko jest zdrowe jak się dobrze przyrządzi”. Jak zawsze oblegany był też chleb z pomidorami. Po śniadaniu część osób poszła zwijać siatkę z badmintona. Spoglądając się w ich stronę zauważyłam samochód przy nawiedzonym namiocie – może on jednak nie był tak do końca nawiedzony? (szkoda).
W obozowisku zapanował rwetes, słychać było dźwięk sygnałówki, jednak zwijamy obóz. Po złożeniu namiotów każdy przychodzi ogrzać się przy ognisku.
Siadam blisko i czuję podmuch gorącego powietrza. Co jakiś czas uciążliwy dym zmieniał kierunki – fuj …, co chwila trzeba było zamykać oczy. W tym czasie kierowcy wyruszają w dalszą trasę aby rozbić nowe obozowisko. Ciotunia przychodzi i dosiada się do ogniska, w ręce trzyma mapkę pokazując chętnym czekającą nas dzisiaj trasę. Nie jest ona długa tylko 10 km, a po drodze kilka mostów, zwalonych drzew i innych atrakcji. Oprócz mapki przyniosła też paczkę chrupek kukurydzianych, mega – pakę bo aż 300g. Chrupki pożerane są w oka mgnieniu, jemy, aż do rozpuku. Artek bierze kij i przypala chrupkę nad ogniem, w ciągu kilku sekund robi się czarna. Tadzik zastanawia się czy nie zjeść tego „rarytasu” jednak, gdy poczuł swąd spalenizny zmienia zdanie. Zanim przyjeżdża reszta ekipy, suszymy, a może wędzimy w dymie swoje kapoki. Ela z Justyną mają z tym świetną zabawę.
Przed odpłynięciem robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcie. Ustawiamy się za drewnianym kajakiem, ołtarzem upamiętniającym Jana Pawła II, który także pływał tym szlakiem. Nareszcie upragniony odpływ, znosimy kajaki do rzeki. Przy transportowaniu ich na dół trzeba było zejść z wysokiej, stromej skarpy. Artur znosząc swój kajak usłyszał okrzyk Tadka „Puść go, puść” więc puścił, a my ze zdumieniem patrzyliśmy na zsuwający się coraz szybciej kajak. Tadzik próbował złapać go, lecz kajak minął go szybko i zatrzymał się dopiero na drzewie tuż przy nodze Tomka – niewiele brakowało, a mielibyśmy poszkodowanego … W końcu, gdy wszystkie kajaki zastały zniesione, opuściliśmy to miejsce pozostawiając miłe wspomnienia.
Trasa była raczej prosta, płynę z Piotrem i zastanawiałam się czy założyć pelerynę, ale rezygnuję – nie zanosi się na deszcz.. Jesteśmy tuż za Szymonem – który wyrwał do przodu z Justyną. Płynąc zauważyliśmy jak rzeka się rozwidla. Do wyboru były dwie opcje:
1) prosta szeroka rzeka,
2) cienka odnoga otoczona trzcinowiskami.
Większość wybiera drugą opcję cierpiąc na niedomiar wrażeń.
Płynąc w niewiadome wychodziliśmy z założenia, że ta odnoga wkrótce połączy się z rzeką. Mieliśmy rację przed oczyma ukazuje się szeroka znana Drawa. Mijamy betonowy most i dopływamy do Elektrowni Kamienna, tu wychodząc z kajaków zauważam jakiś inny spływ. Mają w kajakach mnóstwo ekwipunku, trochę trudno się je wtedy przenosi. Zostawiamy więc ich w tyle wodując się z marszu. Mijamy mostek tym razem drewniany a za nim jedna załóg kajakarzy wpada na pomysł zrobienia tratwy. Kolejne załogi przyłączają się z ochotą, niektórzy uczestnicy tratwy płyną tyłem (Ela i Tadzik). Tratwiarzom udaje się ominąć nawet kilka przeszkód. I w taki o to sposób dopływamy do biwaku. Zmęczeni? – czy ja wiem, chyba raczej nie.
Widzimy mały drewniany mostek wraz z drewnianymi belkami do wciągania kajaków.
Przed nami rozciąga się wielkie pole otoczone płotem, z prawej strony widać kilka drzew i sztuczny zbiornik wodny. Tuż przy mostku stoi wysoki krzyż – z napisów dowiadujemy się, że jest to część szlaku Jana Pawłowa II. Na wielkiej wiacie tuż przy dachu wisiały trzy tabliczki, na jednej z nich był napis „Stare Osieczno” na innych zaś „BAR” i „SKLEP” strzałka prowadziła w stronę wiaty. Niektóre osoby widząc te tabliczki myślały ze znajdą bar pod tym zadaszeniem. Nie myliły się, pod wielkim drewnianym dachem czekał nasz kucharz Roberto. Przyrządzał zupę ogonową i sos z makaronem. Trzeba przyznać, że zupa niewiele różniła się od sosu. Po zjedzeniu porządnego posiłku trzeba umyć miski, ale kto będzie je mył? ;p Oczywiście to rozstrzygnie marynarzyk, nasza nowa rodzinna gra, która stała się w tym roku bardzo popularna. Ja też się dołączam, gram z Justyną o kubek i z Elą o miskę, obie rozgrywki przegrywam, ale odgrywam się wygrywając z Szymonem. Jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia, Szymon ‚wygrywa’ aż 5 misek, a Michał 5 kubków. Nie zazdroszczę im. Po umyciu zabieramy się za pompowanie materacy, na szczęście mamy pompkę samochodową.
Po chwili słyszę głos ASa „Mam szczupaka”. Podbiegam razem z resztą osób, które chcą zobaczyć rybę. Widzę jak wujek trzyma szczupaka w dłoni. Dochodzą mnie pogłoski że złowił ją dłonią. Podchodzę bliżej, aby się upewnić … Niestety dowiaduję się ze to nie jest zdobycz wujka lecz miejscowego wędkarza 9 jaka szkoda. Zachęceni do połowów (GS i AS) idą po wędki. W tym czasie (Piotrek, Artur i Michał) idą się wykąpać. Widząc ryby żerujące przy pomoście przyłączam się z Aliną do połowów. Złapałyśmy kilka płoteczek razem z Gregiem i Asem, niestety przerywamy połowy z powodu deszczu. Co jakiś czas któryś ze spływowiczów odwiedza sklepik. Robert – kupuje lody.
Jedni zajmują się czytaniem książki – Asia, inni robią sobie drzemkę poobiednią, a młodsza część załogi idzie rozwiesić siatkę. Wykorzystują do tego słupek podtrzymujący wiatę i belkę z pobliskiego stosu drewna. Przywiązują wszystko sznurkiem, lecz coś jest nie tak. Belka jest za krótka, a po przedłużeniu się rusza, aby temu zaradzić Tomek wchodzi Szymkowi „na barana” i używając siekierki stabilizuje całość.
Siatka gotowa, rozpoczynamy małą rozgrzewkę przed meczem. Tym razem do młodzieży dochodzę ja i Alina.
Widowiskowym wydarzeniem było „salto” Artura, które zrobił przy próbie odbicia piłki. Cóż za poświęcenie :), w tym czasie część osób smacznie śpi w namiocie – Basia i Piotrek, a na boisko wchodzą Robert i Ciotunia. Tym razem mamy pełną załogę do rozegrania meczu.
Drużyna 1: ja, Ela, Tomek, Robert, Artek, dochodzi ciotunia
Drużyna 2: Alina, Michał, Szymon, Tadzik, Greg, dochodzi Justyna
wynik meczu: 3 – 1
Potem nastąpiła zmiana składów i dalsza gra, którą przerywały zapadające ciemności. Na ko-niec robimy pamiątkowe zdjęcia w błyskach fleszy obu drużyn. Justyna z Basia idą na spacer po wsi, Greg kąpie się, a reszta w tym czasie rozpala ognisko. Śpiewamy solenizantom sto-lat, noc jest długa i ciemna a my wygrzewamy się przy ognisku. Dochodzą mnie pogłoski, że jutro nie płyniemy, sama nie wiem czy to prawda? Może nas wkręcają, przecież na drugim biwaku też mieliśmy zostać .
Dzień 6 (Czwartek) 26.07.2007 roku – Stare Osieczno
Trasa przebyta dzisiejszego dnia: 0 km
– Och… słodkie lenistwo 🙂
Odwiedziny babci i dziadka
(Upał atakuje :), ale nie tylko on!)
Dzisiaj wstaliśmy w miarę wcześnie, tym razem nie zostaliśmy przywitani deszczem. Słońce grzało tak mocno, że wyszłam z namiotu od razu po przebudzeniu. Oglądając się dookoła zauważyłam, że większości upał też dawał się we znaki. Przyszłam jak co dzień przekąsić „małe co nieco”. Zobaczyłam kierownika wychodzącego z namiotu, od razu został „zasypany gradem pytań”, ponieważ wszyscy zastanawiali się czy opcja pozostania w Starym Osiecznie jest aktualna. Usłyszeliśmy potwierdzenie „Dzisiaj zostajemy tutaj”, radość błyszczała w oczach spływowiczów. Właśnie rozglądam się za masłem, by przyrządzić sobie następną kanapkę, kiedy coś na kanapkach Ali i Roberta przyciągnęło mój wzrok. To co zobaczyłam było bynajmniej dziwne, Robert wsuwał coś co wyglądało jak ryba z dżemem, a Alina na swojej pokrytej dżemem kanapce położyła cebulę. Myślę sobie co oni wyprawiają? Dopytując się otrzymuję od Aliny taką o to wersję wydarzeń…
Ze wspomnień Ali:
I kolejne nudne śniadanie spływowe. Na drewnianym stole to tu to tam znajdowały się przeróżne smakołyki – tu dżem, tam ryba a gdzie indziej konserwa w puszce. Przysiadłam się w poszukiwaniu czegoś na kanapki, gdy nagle Robert zapytał: „Kto zje kanapkę z dżemem i cebulą?”. Miał to być żart, ale stwierdziłam że przyjmę wyzwanie, postawiłam jednak warunek – jeśli ja zjem taką kanapkę, (którą w sumie uważam za zjadliwą) to Robert będzie musiał za to zjeść coś dużo gorszego. Rzuciłam okiem na to, co leżało przy mnie na stole i zdecydowałam, że tym czego na pewno bym nie zjadła, jest dżem z rybą z puszki. Mój warunek został zaakceptowany i oboje ze smakiem zjedliśmy swoje kanapki. Śniadanie dzisiejszego dnia nie okazało się jednak nudne i dostarczyło zarówno mi jak i Robertowi miłe chwile zabawy.
Spoglądałam na nich z lekkim podziwem ale stwierdziłam, że: jeszcze daleko im do bohaterów „fear factor” ;). Coś mi się przypomniało, wujek As przed spływem rzucił pewną propozycję, zaproponował, że sam zorganizuje spływowy „fear factor”. Jedlibyśmy dżdżownice, oczy ryb, małże i inne „smakołyki”, wymyśliłby jakieś wyczyny sprawnościowe. Niestety pomysł zapadł się pod ziemię 9. Nie przejmujmy się może w przyszłym roku? … Spoglądając na niebo tego przedpołudnia można było zobaczyć słońce wychodzące zza kłębków puszystych cumulusów. W ten dzień pierwszy raz mogliśmy się tak naprawdę poopalać. Greg zbiera ekipę do wyjazdu po babcię i dziadka. Jednak chętnych jest zbyt wielu, wszyscy się nie zmieszczą. Spór rozstrzyga… marynarzyk. Wygrywa Tomek i Justyna, ale jedzie Ela z Justyną (Tomek zrzeka się tego zaszczytu ;-p).
Upał momentami był nie do zniesienia, lecz mieliśmy na to swoje sposoby. Bardzo pomagały orzeźwiające kąpiele w rzece. Te osoby, które nie skorzystały z kąpieli siedziały w cieniu pod wiatą. To zadaszenie nie było jednak takim doskonałym schronieniem, nawiedzały ją bowiem kleszcze. Te pragnące krwi insekty wpijały się w różne części ciała. Największe ilości spadły na Tadzika. Ciocia Asia pragnąc zaradzić problemowi awansowała się na lekarza domowego. Jej zadaniem było szukanie kleszczy. Po inspekcji naszego lekarza mogliśmy zasiąść do wspólnej gry (Warhammer). Tadzik, Tomek, Artur i Piotrek… przenosili się do świata fantasy, aby wykonywać różne misje (główną był zarobek pieniędzy ;p). Wszyscy z pewnością słyszeliście o tym rodzaju gier? Jeśli nie, to możecie spytać się Mistrza Gry – Michała on z pewnością dokładniej opowie :). Gra nie trwała jednak długo, wkrótce przyjeżdżają dziadkowie. Najpierw powitania, później posiłek dla naszych głodomorów. Zupa ogórkowa i drugie danie składające się z fasolki.
Po posiłku wraz z Alą i Justyną gramy w siatkówkę, a po grze spełniam prośbę Piotrka i wykonuję jego portret. Rysując, po raz kolejny dowiaduję się że życie artysty jest trudne. Czas pozowania, Piotrkowi i reszcie zbiegowiska (Justynie i Alinie) umilił Artur. Został mianowany na naszego czytmistrza, czytał nam trochę science fiction i fantasty. Bojąc się o głos Artura zwolniliśmy go z jego funkcji, a następnym czytmistrzem zostaje Michał. Przybliżył nam trochę zasady gry w oficjalnego badmintona w tym czasie pod wiatą Babcia i Dziadek z resztą rodziny, wspominają dawne czasy. Najlepszym powodzeniem cieszył się temat 50-lecia. Dziadek zrobił sobie sjestę na materacu, a inni czując się sennie, zasypiają na ławie (Artur), na stole (Tomek). Śpią pomimo toczącej się wokół nich rozmowy. Zaczyna nam brakować mięciutkiego łóżka i innych cywilizacyjnych wygód. Po wypoczynku można trochę poćwiczyć, chłopaki rozkładają siatkę do badmintona, wykorzystują do tego tasiemkę z linii bocznych boiska do siatkówki. Wspólnie gramy w badmintona ja rozegrałam mecz z Piotrkiem, a potem grają Artek i Michał. Dziadek przyglądając się grze pyta „dlaczego jest ciągle 3:6?” Dla nie wtajemniczonych wyjaśniam: Wprowadziliśmy prawdziwe zasady gry w badmintona . Zasady są takie jak w starej siatkówce:
1) Gracze walczą na początku o serw.
2) Możesz zdobyć punkt tylko w czasie swoich serwów.
3) Zmieniasz stronę boiska z której serwujesz – tej zasady nie było w starej siatkówce ;).
4) Strata serwu powoduje zmianę zawodnika rozgrywającego.
Wynikiem tego było przedłużenie gry i ogólne zmęczenie graczy.
W międzyczasie ze spaceru wracają Tadzik, Ela i Szymon. „Gdzie oni byli” w odpowiedzi słyszę od cioci Asi „w następnej wiosce” hm …
Nasi kochani goście odjeżdżają a my zajmujemy się rozegraniem następnego meczu w siatkówkę. Tym razem grałam z: Robertem, Tomkiem i Arturem przeciwko: Eli, Szymkowi i Tadzikowi. Wygrała drużyna przeciwna, chyba z powodu naszego zmęczenia (po wcześniejszej grze w badmintona). Nadchodzi wieczór, a my znowu szykujemy ognisko 🙂 Dzisiejszego dnia mamy gościa. Odwiedził nas dozorca pola namiotowego, dosiadając się do ogniska zagadywał do Basi i Asi. Rozmowa wydawała się normalna do momentu, gdy ni z gruchy ni z pietruchy zapytał: „Macie może jakieś piwo?” Wracając pod wiatę dowiedziałam się, że przyszedł z nadzieją ze dostanie trochę wódki. Idę do ogniska, przy okazji trochę się sprzeczam z moją mamą. Facet słysząc to stwierdził „no to ja… muszę się już zbierać …”, znikając w mgnieniu oka. Siedzieliśmy przy małym ale gorącym ognisku. Wszyscy odczuwali to ciepło, a w szczególności chyba nasza Ciotunia. Drewna mieliśmy dużo, więc i ognisko było duże … As tak się wczuł w dokładanie do ogniska, że płomień sięgał bardzo wysoko.
Dzień 7 (Piątek) 27.07.2007 roku – trasa: Stare Osieczno – Przeborowo
Długość trasy do przebycia: 15,5 km.
Ostatnia noc na spływie
(Czasem dobrze mieć komandosa w naszej drużynie ;p)
Kolejna pobudka tego dnia znów świeci słońce. Jak zwykle można było zobaczyć zaspane twarze. Śniadaniem był szwedzki stół, każdy zjadał co chciał – może nie do końca tak było, raczej wsuwaliśmy to co było. Powodzeniem cieszyły się konserwy. Nie zawsze możemy zasmakować w puszkach, jednak na spływie od pewnego czasu stało się to normą. Wsuwając moje śniadanie usłyszałam jakieś brzęczenie koło ucha. Obróciłam się w stronę, usłyszanego dźwięku. To pasiasty czarno żółty owad szukał czegoś do jedzenia. Przypomniałam sobie ile os było na poprzednich spływach. To były piękne czasy, kiedy ja z Alą i Justyną łapałyśmy osy do szklanek. Złapać je było prosto, gorzej z wypuszczeniem. Rozwścieczone owady atakowały osobę najbliżej nich stojącą. Powracając do wspomnień jeśli ktoś chce je sobie przypomnieć wystarczy, że zajrzy do kronik z lat ubiegłych :).
Siedząc przy stole zauważam przybycie naszego komandosa Roberta. Opowiedział nam zaciekawiającą historię. Wydarzyła się ona wczorajszej nocy, kiedy większość osób była już w namiotach. Robert poszedł wyjąć soczewki jak zawsze przed pójściem spać. Wszedł do samochodu. W pewnym momencie zobaczył dwie ciemne sylwetki zmierzające do naszego obozowiska. Wyszedł z samochodu i zaświecił swoją latarkę w tamtą stronę. Dwóch podpitych mężczyzn widząc Roberta mówią: „My tylko przyszliśmy sprawdzić czy wszystko w porządku”. Słysząc stanowczą odpowiedź wycofują się i znikają w mroku. Zastanawiałam się czego szukali, może myśleli że nie schowaliśmy wszystkich rzeczy i znajda coś ciekawego?
Po tej opowieści zwijamy obozowisko, smarujemy się kremami do opalania, znów będzie słońce przypiekało. Nasi kierowcy odjeżdżają, a ja z resztą towarzystwa idę pod wiatę. Wiedzieliśmy że droga do następnego biwaku jest długa, więc cześć ekipy poszła po wiosła i piłkę… aby zabić nudę. Nie było to dla mnie zdziwieniem, ponieważ już na wcześniejszych spływach widziałam jak grają w piłkę przy użyciu wioseł. Michał, Tadzik, Tomek, Szymon i Ela obijają piłkę wiosłami, różnie im to wychodziło. Sposobów było mnóstwo, ale najważ-niejsze, aby piłka nie spadała na ziemię. Najciekawszą inwencją wykazał się Tadzik, jego techniki wypróbowali także inni gracze. Mój żołądek zaczynał burczeć, a liczba cukierków w pudełku coraz bardziej się zmniejszała. Po zjedzeniu tych słodkości wcale nie czułam się nasycona. Na szczęście w oddali widzę znajomy samochód. Ciocia Asia ratuje nas od śmierci głodowej, częstuje paluszkami makowymi i marsem (w przydziale przypadał jeden na dwie osoby). Należą się jej po raz kolejny podziękowania :).
Pożywieni możemy ruszyć w trasę. Płynę z Asem, wsiadamy do kajaka. Coś jest nie w porządku, spoglądając pod nogi zauważamy mrówki, czyżby jacyś pasażerowie na gapę? Niestety nie możemy ich wyrzucić z naszego okrętu, zaliczą dzisiaj długi rejs. Płyniemy spokojnie, delektując się wilgotnym powietrzem i ciepłymi promieniami słońca padającymi pomiędzy drzewami. Przeszkody nie były trudne, chyba dlatego, że rzeka miała wysoki poziom wody. Czuję się trochę głodna zjadam mojego batonika, po wcześniejszej propozycji podzielenia się batonikiem z wujkiem. Mijamy Roberta razem z Mamą i Justynę z ciocią Asią. Przy okazji pytam o paluszki, Justyna częstuje mnie kilkoma. Robert dziwnie mi się przygląda potem mówi „Jak mogłaś nie podzielić się z wujkiem batonikiem”. Myślę o co chodzi, skąd on to może wiedzieć. „Smaczny był batonik?” dopytuje się Robert. Patrzę ze zdziwieniem. Potem mi powiedział, z jakiego powodu wiedział, zdradziła mnie czekolada na mojej twarzy ;-p. Dalej płyniemy spokojnie, momentami nie wiosłujemy, aż słyszymy głos Tadzika:
„Płyńcie! Płyńcie! Pospieszcie się!!!! Szybko!!!!”
„Co się dzieje?” – pytamy się (ja z Asem)
„Niebieskie kajaki za nami, doganiają nas „- Tłumaczy wyprzedzając nasz kajak.
Jakie niebieskie kajaki dziwiłam się, przecież oglądając się za siebie nie widziałam nikogo oprócz naszej ekipy. Decydujemy płynąć szybciej, przecież nie mogą nas przegonić jakieś niebieskie kajaki ;-p. Wiosłujemy długimi mocnymi pociągnięciami trzymając się za Tadzikiem i Tomkiem. Oglądam się za siebie i stwierdzam, że za nami nikogo nie ma. Wujek AS sprawdza nasz kilometraż niestety nie możemy zlokalizować naszego położenia. Żadnych znaków szczególnych na mapce, nawet drewnianego mostu nie widać … Za nami płynie Michał z Alą. Ciągle mijamy drzewa, aż w pewnym momencie zauważamy blaszaną tabliczkę z napisem „500 m do biwakowiska”, tylko ciekawe, do którego. Michał podaje ciekawą propozycję, którą warto by rozpatrzeć. Stwierdził „Moglibyśmy przybić kilka takich tabliczek w czasie objazdu, nikt nie pytałby się wtedy o długość trasy do przebycia”. Jednak nasz rzeczny kilometraż nie zawiódł po 500 metrach zobaczyliśmy nasze pole namiotowe. Nasze obozowisko rozbite jest na rozleglej polance otoczonej z jednej strony drewnianym płotkiem, a z drugiej sosnowym laskiem. Rozglądam się i co widzę, znowu wiata. Na biwaku jedzenie przyrządzał GS zrobił zupę pomidorową z makaronem „nitką”, przynajmniej trochę cywilizacji. Na drugie danie musimy poczekać. Jedni pompują materace, inni idą na krótką kąpiel. Ela, Szymon, Tomek i Tadzik. Tak Tadzik też dziś pływał, a w dodatku w koszulce. Jak to się stało nie mam pojęcia, aby się dowiedzieć spytałam różnych osób. Usłyszałam dwie wersje:
1) „Ktoś mnie wepchnął” – Tak twierdził sam poszkodowany
2) „Nikt go nie wepchnął sam wskoczył” – twierdzili inni
Każdy może wybrać tą, która mu bardziej odpowiada, albo dodać swoją własną i przesłać Asowi ;-p. Jemy drugie śniadanie tym razem gram w marynarzyka, na pewno musi się poszczęścić. Jednak pomyliłam się nie wiem jakim cudem już po kilku minutach na moim koncie było 5 misek? 🙂 Nie ma rady muszę iść je umyć i spełnić swój obywatelski obowiązek, szukając wody (słyszałam, że jest tu bieżąca Wow !) rozglądam się dookoła, widzę dużo krzewów, a w oddali różnego umaszczenia konie biegające po łące. Wszystko pięknie tylko gdzie ta woda? Znajduję drewnianą toaletę, ale bez wody i ręczniczków. Woda też się znalazła, w małym kranie sterczącym z ziemi jak jakiś grzybek pilnowana przez małego pieska.
W tym dniu przyjeżdża do nas Kubuś, wreszcie będzie z nami. Po małym wypadzie zaopatrzeniowców do miasta wszyscy zbierają się przy stole, by spróbować chipsów i coli. Stwierdziłam, że normalnie nie docenia się smaku tych produktów. Na spływie było to pożywienie bogów. Wszyscy napychają się nimi, ale to nie wszystko, były także znane wszystkim chrupki kukurydziane. Ela wymyśla pewien z akład – podstępna bestia : Brzmiał on tak : „Ten kto zje 15 chrupek w 1 minutę dostanie 5 zł”. Tadzik zaciekawiony nagrodą przyjmuje zakład. W ciągu niecałych 30 sekund zjada 5 chrupek, potem się zapycha i nie potrafi ich przełknąć (pewnie są zbyt suche). Tym sposobem Ela zarabia 5 zł. Pokrzepiona wygraną próbuje namówić inne osoby. Proponuje także mi, a ja się pytam czy mogę też używać przy jedzeniu chrupek soku z cytryny. Ela stwierdza, że jest to zabronione więc nie decyduję się na taki zakład.
Po obfitym posiłku chłopacy rozstawiają boisko do badmintona. Wybrali kawałek pola tuż przy stołach, nie było tu zbyt dużo miejsca. Po ustaleniu pola do gry, rozgrywa się mecz Brother vs. Brother (GS z Michałem przeciwko Piotrkowi i Tadzikowi ), reszta załogi zajęła burzliwą dyskusją na różne tematy. Rozmowy były bardzo emocjonujące na temat równouprawnienia kobiet, tolerancji, rasizmu oraz ogólnie mówiąc pracy.
Ja również przysłuchuję się ich wymianie zdań. Nie obstawałam jednak za żadną ze stron do końca, a patrząc się na Justynę wywnioskowałam, że myśli podobnie jak ja. Każdy ma różne zdanie, moje pokrywało się w części z jedną i drugą stroną. Przytaczane w czasie rozmowy argumenty sprawiły, że głębiej zastanowiłam się nad poruszanymi tematami. Atmosferę rozluźniło ognisko, przy którym jak zawsze można było posiedzieć, pośpiewać i troszkę się ogrzać. Tego wieczora mieliśmy mało drewna, tylko dwie taczki, więc trzeba było je oszczędnie używać. Do wspólnego śpiewania zasiedli prawie wszyscy a Piotrek śpiewał drugim głosem. Niedaleko od ogniska rozstawiony został stolik przy którym zasiedli nasi brydżyści. Ognisko przygasało i zapadała ciemna noc, w taki o to sposób kończył się nasz 7 dzień. Pozostało nam tylko wskoczyć do ciepłych śpiworów.
Dzień 8 (Sobota) 28.07.2007 roku – trasa: Przeborowo – Stare Bielice (most na Noteci)
Długość trasy do przebycia: 15 km.
Most na Noteci
(wszystko co dobre szybko się kończy)
Otwieram oczy, widzę oświetlone ścianki mojego namiotu. Spoglądam w bok i zauważam pusty śpiwór. Wychodząc słyszę odgłosy dochodzące z drewnianej wiaty. „O wreszcie wstałam chyba jako ostania na obozowisku”, „Dobrze się spało „itd. Zdziwiona spoglądałam w ich stronę. Chyba to nie możliwe bym się przebudziła ostatnia, a jednak wszyscy wstali. Poczułam jakie to ma konsekwencje. Idę zrobić sobie kanapkę lecz nie ma ani szynki ani pomidora lub głupiego pasztetu. Muszę się zadowolić innymi konserwami … Szykujemy się do odpłynięcia, na biwaku zostaje Kubuś i Justyna. Nikt nie ma pojęcia ile kilometrów mamy do przepłynięcia w pierwszej wersji 10km. Potem kierownik zdecydował, że będziemy płynąć kawałek Notecią czyli 15 km. Wodujemy kajaki, płynę z Szymonem. Trasa praktycznie bez przeszkód. Płyniemy dość szybko dzięki szybkiemu nurtowi, atrakcją był wysoki most kolejowy, pod którym przepływamy. Kiedy robią to Michał z Aliną, nad ich głowami przejeżdża pociąg. Dowiadujemy się, że jak wpłyniemy na Noteć to musimy uważać na przepływające koło nas barki i wielkie fale (Fale to była ściema, tafla wody faktycznie była gładka). Zamęt wprowadzali głównie Robert z Asem. Przyśpieszamy z Szymkiem i wkrótce naszym oczom ukazuje się inny spływ, najpierw zwalniamy trochę, potem decydujemy się wraz z resztą wyprzedzić ich. Inni kajakarze zauważają jak ich wyprzedzamy i w końcu odsuwają się na bok pozwalając przepłynąć reszcie naszej ekipy. Wkrótce rzeka się rozszerza i wpływamy na Noteć. Większość wyciąga swoje aparaty, GS stwierdza że wyglądamy jak „Japończycy, którzy przypłynęli do Polski” i rzeczywiście tak to wygląda.
Tam na rozwidleniu rzeki pożywiamy się czekoladą i czekamy na resztę ekipy. Dowiadujemy się jak dużo kilometrów zostało nam do przepłynięcia. Tadzik z Tomkiem zatrzymują się przy pobliskiej wysepce, tuż przy wysokim znaku, Tadzik odwraca się w stronę znaku. Tylko pytanie co on właściwie robi? Strzałka prowadzi w inną stronę niż oni płyną dochodzimy do wniosku „chłopaki olewają znaki drogowe”. Ponownie dostajemy ostrzeżenie od kierownika związane z barkami. Zaczyna kropić deszcz, wiec wyruszamy w dalszą trasę. Na czoło wychodzi 3 kajakowa załoga: Ja z Szymonem, Alina z Michałem i Artur z Piotrkiem. Wieje bardzo mocny wiatr, zastanawiam się z której strony łatwiej nam będzie płynąć. Obok nas słyszę głosy Artka i Piotrka. Zastanawiają się nad nurtem rzeki i tworzą własną teorie s-nurtu rzeki, o której można, by było napisać cała książkę. „Jeśli s- nurt rzeki wynosi 0 to wtedy …” Słyszę ich dalsze rozważania. Pytam się „Jaki wpływ ma wiatr i czy teoria s- nurtu mówi coś o tym w jaki sposób będzie łatwiej nam płynąć”. Niestety chyba nie jest do końca dopracowana, więc decydujemy z Szymonem płynąć bliżej brzegu. Trasa dłuży nam się po jakimś czasie widzimy tabliczkę z napisem 178, i po jakimś czasie następne, 179, aż do 184. W końcu widzimy bardzo wysoki powojenny most, zrestaurowany w dzisiejszych czasach. Nie mijamy żadnej barki, po krótkim czasie dopływamy do małej plaży. Wynosimy kajaki na brzeg, przy tym słyszymy „Do obozowiska mamy 12 km”.
Macie do wyboru: przejść się do obozowiska (wrócicie przed zapadnięciem nocy), lub złapać stopa. Nikt się nie kwapił skorzystać z żadnej opcji. Wnosimy kajaki na wielka skarpę. Tam się rozdzielamy część idzie przejść się pod most: Michał, Piotrek, Artur i Tadzik. Reszta czeka na przyjazd kierowców, wkrótce nadjeżdża Kubuś zabiera kierowców. Ja zostaję i idę się przejść po moście. Zdejmuję moje klapki i idę na boso wraz z Aliną. Asfalt ma przyjemną strukturę, jest ciepły. Wreszcie cywilizacja, nie wierzyłam, że aż tak będzie mi brakować dróg asfaltowych i samochodów. Nareszcie widzimy znajome samochody GS, RK i AK. Kierownik zostaje razem z Szymonem aby zdać kajaki. Reszta wsiada do samochodów. Droga mija szybko i przyjemnie. Na biwaku spotykam Justynę okazuje się, że nie obijała się. Zrobiła pyszną mizerię i pomogła wujkowi przygotować zupę i drugie danie. Ciocia czuje się zmęczona, więc wchodzi do nagrzanego samochodu, Piotrek idzie zażyć ostatniej kąpieli w rzece. Wszystkim brakuje już normalnego jedzenia, ciepłego łóżka i … słyszę jak Tadzik mówi „Najbardziej to brakuje mi Internetu”. Do Szymka przyszedł pies chyba z innego spływu („nasi nazwali go lis”) z kawałkiem wypalonego patyka w zębach. Z oczekiwaniem wpatruje się w Szymka. W końcu zaczyna się zabawa w aportowanie. Tak i to już byłby koniec, przepakowujemy się i szykujemy do odjazdu. Kierownik oficjalnie odtrąbił koniec spływu, i przekazał gwizdek nowemu kierownikowi – Michałowi. Robi się trochę smutno, żegnamy się, z niektórymi osobami zobaczymy się dopiero za rok. Cześć jedzie w tą samą drogą co my AK, RK z Michałem przez Kalisz.
Tym sposobem kończy się … nasz 9 spływ rodzinny, w następnym roku jubileusz – trzeba będzie zrobić jakąś imprezkę :).
Uczestnicy spływu:
1. Andrzej Kubat    – 3 dni 11. Grzegorz Skurczak
2. Joanna Kubat 12. Barbara Skurczak
3. Artur Kubat 13. Aneta Skurczak
4. Tomek Kubat 14. Justyna Skurczak
5. Alina Kubat 15. Andrzej Skurczak
6. Robert Kulik 16. Tadeusz Skurczak
7. Marzena Kulik    – 2 dni 17. Piotr Skurczak
8. Michał Skurczak 18. Elżbieta Skurczak
9. Inga Skurczak    – 2 dni 19. Szymon Jasiński
10. Natalia Rybicka – 2 dni
Osoby, które odwiedziły nas na spływie:
Jadwiga Skurczak
Zdzisław Skurczak
Kierownik spływu:
Grzegorz Skurczak
Liczba kajaków: 7 szt
Bonin, Mikołów, Koszalin – lato, jesień 2007 roku.
Kronikę napisały: Alina Kubat, Aneta Skurczak
Korekta i opracowanie graficzne: Robert Kulik

Leave Your Comment